5 Sezon Black Mirror. Czy to wciąż ten sam serial? [RECENZJA]
Striking Vipers
Pierwszy odcinek nowego Black Mirror uderza w założenia technologiczne znane już z poprzednich odcinków serialu, takich jak San Junipero, USS Calister i Playtest, czyli wirtualną rzeczywistość. Tym razem Charlie Brooker (umysł stojący za Black Mirror, scenarzysta prawie wszystkich odcinków) postanowił eksplorować temat ludzkiej seksualności w obliczu nowych technologii. Danny (Anthony Mackie, znany z roli Falcona w Avengersach) jest szczęśliwym mężem i ojcem. W jego życiu pojawia się jednak zgrzyt. Kolega z młodych czasów daje mu na prezent urodzinowy – grę w stylu Mortal Kombat wraz z interfejsem gra-mózg, który pozwala całkowicie przenieść się w wirtualną rzeczywistość, łącznie ze wszelkimi doznaniami fizycznymi.
Okazuje się, że w ciałach Azjaty i Azjatki ci spełnieni, heteroseksualni mężczyźni czują do siebie miętę. Seks w grze jest najlepszym, jakiego doświadczyli w życiu. Ten prawdziwy, z kobietami przestaje im smakować, co prowadzi do kryzysu małżeńskiego w życiu Danny’ego, który stara się ratować życie rodzinne odcinając się od swojego przyjaciela. Dochodzi między nimi do konfrontacji – całują się, by przekonać się czy mają homoseksualne skłonności i są sobie przeznaczeni. Okazuje się, że nie. Chodzi wyłącznie o seks w wirtualnym świecie, który jest namiętnością tak silną, że są w stanie poświęcić dla niej wszystko.
Głupie pytanie i głupia odpowiedź?
Brzmi głupio? Słusznie, bo tak jest. Kolejny raz w historii serialu jego twórcy wykazali się nieznajomością tajników ludzkiej psychiki. Technologia idzie naprzód – my nie. W podobny sposób myśleli i czuli ludzie starożytni, podobnie będą myśleć i czuć ci, którzy nadejdą i po nas. Dylemat przedstawiony w serialu, czyli to, jak zinterpretować taki wirtualny, gejowski romans okazuje się być źle zadanym pytaniem. Jest to spłycenie uczuciowości wyłącznie do seksu – nic innego, oprócz koleżeństwa, tych ludzi nie łączy. Byłoby to bardziej prawdziwe, gdyby partner Charliego był skrytym transseksualistą, jednak w wersji, gdzie pozostaje heteroseksualnym mężczyzną, ta relacja nie jest realistyczna. Owszem, taki fetysz i duże zadowolenie z wirtualnego pożycia nie dziwią, ale emocjonalna część ich stosunków już tak. Scenarzyści nie popisali się tu wrażliwością na specyfikę stosunków międzyludzkich i stanowczo spłycili temat.
Odcinek stawia na szok widza spowodowany dziwactwem relacji bohaterów. Ten szok nie powoduje jednak głębszych przemyśleń na temat ludzkiej natury czy roli technologii w naszym życiu, a bardziej wywołuje śmieszność. Nie jest to mimo wszystko odcinek zły – całkiem przyjemnie się go ogląda, został dobrze zrealizowany. No i śmieszy.
Ocena: 6/10
Smithereenowie
Fabuła tego odcinka jest prosta. Chris (doskonały Andrew Scott), pogrążony w żałobie były nauczyciel, czatuje na pracowników korporacji przypominającej Facebook czy Twitter zwanej Smithereens. Chce porwać któregoś z nich, by porozmawiać z CEO korporacji, Billem Bauerem. Działania służb i głównego bohatera zostały potraktowane w brytyjskim, bliskim rzeczywistości stylu. Cała operacja kończy się dość żałosną porażką, zarówno po stronie desperata, jak i policji. Porwany pracownik okazuje się być jedynie stażystą. Ma klaustrofobię przez co nie można go przewozić w bagażniku, a podczas jazdy z porywaczem rzyga ze strachu. Porwanie zostało szybko zauważone przez policję, a samochód podczas ucieczki grzęźnie w polu. Policja wysyła do negocjacji z porywaczem idiotę i popełnia szereg innych błędów. Korporacja Smitheerens dzięki szybkiej analizie danych z konta social media Chrisa wie od niej dużo więcej o faktycznej sytuacji i motywacjach głównego bohatera. To, że skutki działań bohaterów nie zostały zamerykanizowane to duży plus tego odcinka.
Dzięki determinacji szefa Smitheerens przejętego zaistniałą sytuacją Chrisowi w końcu udaje się z nim porozmawiać. Jednak co z tego? Okazuje się, że główny bohater chce mu jedynie powiedzieć, że wini go osobiście za śmiertelny wypadek samochodowy, który spowodował przez swoje uzależnienie od social media. Na koniec tego trzymającego przez godzinę w napięciu odcinka, o świetnie prowadzonej akcji okazuje się, że nie ma wielkiego twistu fabularnego na który czeka widz i cała historia to zwyczajny banał o samobójcy.
Znowu w Black Mirror jesteśmy ostrzegani przed wpływem social media na nasze życie, choćby przez to ile danych pracownicy Smithereens posiadają na temat Chrisa, albo jak newsy o wydarzeniach z porwania rozchodzą się na tyle szybko, że porywacz czyta o swoim położeniu na telefonie komórkowym. To chyba trochę odgrzewany temat jak na science fiction – social media są obecne w naszym życiu już od kilkunastu lat i nikogo nie szokują ich efekty uboczne.
To najbardziej klasyczny z odcinków piątego sezonu, przypominający czasy kiedy Black Mirror był produkowany w Wielkiej Brytanii. Spodoba się zapewne długoletnim fanom serii. Nie jest ani lepszy ani gorszy od przeciętnego odcinka poprzednich edycji Black Mirror. To tylko porządny średniak, który zapewnia świetną rozrywkę przez godzinę, ale pozostawia widza z wrażeniem braku kropki nad ‘i’. Nie znajdziecie tu też szczególnie przenikliwych przemyśleń nad rolą technologii we współczesnym świecie.
Ocena: 7/10
Rachel, Jack i Ashley Too
Ten odcinek może się nie podobać – to zrozumiałe. Jest głupi, naiwny i przeznaczony dla dzieci. Pomimo tego, to właśnie on jest najlepszym w sezonie. Kojarzycie filmy takie jak Purple Rain albo Narodziny Gwiazdy czy 8 milę? Nie są to może wybitne dzieła, które posunęły historię filmu do przodu, ale stanowią w pewien sposób przedłużenie muzyki i osobowości ich gwiazd. Nie inaczej jest z tym odcinkiem Black Mirror, tylko tym razem za podobną sztukę wzięła się Miley Cyrus. Gra ona Ashley O, gwiazdę muzyki pop przypominającą Hannah Montanę – bezosobowy twór, o skrępowanej przez krwiożerczy kontrakt wolności osobistej i artystycznej. Ashley buntuje się przeciw swojemu wizerunkowi, ale zostaje otruta przez złą ciotkę, co wprowadza ją w stan śpiączki. Podczas farmakologicznego snu jej pomysły na piosenki są wykradane z umysłu by tworzyć kolejne lukratywne przeboje.
Na szczęście na ratunek przychodzi jej fanka wraz z siostrą i robotem-zabawką Ashley Too, który okazuje się posiadać skopiowaną całą sieć synaptyczną prawdziwej Ashley, a zatem zarazem poniekąd również nią jest. Cóż, zdecydowanie więcej w tym fiction niż science i tego odcinka nie należy traktować jako poważnego rozważania na temat technologii.
Zabawny odmieniec pomagający dzieciom to oczywiście motyw znany z filmów takich jak E.T i Krótkie Spięcie. I faktycznie, Rachel, Jack i Ashley Too przypomina nieco naiwne filmy z lat 80, czyni to jednak zupełnie świadomie. Jest nostalgiczną wycieczką do filmów z czasów dzieciństwa twórców (reżyserka odcinka to rocznik 78) i pasuje do niego słowo pastisz.
Odcinek ma jeszcze jedną olbrzymią zaletę, której brak jest olbrzymią ułomnością całego Black Mirror (może oprócz odcinka White Christmas, gdzie swoją indywidualność zaznaczył genialny Jon Hamm), czyli brak silnej osobowości spinającej całość i nadającej jej osobisty charakter. Tu Miley Cyrus wykonała bardzo dobrą pracę i potężna siła jej osoby wręcz promieniuje z ekranu, przez co mamy wrażenie intymnego obcowania z tą intrygującą postacią świata muzyki pop. Choć może to drażnić, to właśnie ta cecha odcinka sprawia, że nie można go ocenić inaczej, niż wyżej od bardziej klasycznego odcinka drugiego, czyli Smithereens.
Jako ciekawostkę dodam, że Miley zupełnie tak jak w serialu osiągnęła wolność artystyczną wydając prog-popowy album Miley Cyrus & Her Dead Petz, którego jej gratuluję i polecam tak samo jak i ten odcinek Black Mirror.
Ocena: 7/10
Ostatecznie pomimo przeciętniactwa nowe Black Mirror warto obejrzeć – to wciąż solidna produkcja, która przez swoją oryginalność przebija się w strumieniu niezliczonych słabych i anonimowych seriali, o których nikt za dwa lata nie będzie pamiętał.