Dobre PTSD, zła Pandemia – Comic Relief #8
Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?
COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego – dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl.
PTSD w świecie Appleseed
Kwiecień upłynął mi pod znakiem dwóch rewelacyjnych francuskich komiksów. Autorem pierwszego z nich, zatytułowanego PTSD, jest Guillaume Singelin. Z kolei Skórę z tysiąca bestii stworzył Stéphane Fert.
Zacznijmy od PTSD (wyd. Non Stop Comics, tłum. Jakub Syty), bo i w księgarni wpierw sięgnęlibyście po ten album. A to za sprawą przykuwającej wzrok twardej okładki, w której na wylot wycięto litery P, T, S, D. W ten sposób, że bohaterka spogląda na czytelnika z pierwszej stron komiksu.
Rzecz dzieje się w fikcyjnym mieście przypominającym konglomerat prawdziwych azjatyckich metropolii – Hong-Kongu, Tokio czy Bangkoku. Główną bohaterką jest Jun, weteranka zakończonej niedawno wojny przywodzącej na myśl konflikt w Wietnamie. Porzucona przez armię, walczy o przetrwanie, żyjąc na ulicy. Zmaga się przy tym nie tylko z bezdomnością i ubóstwem, ale i z tytułowym zespołem stresu pourazowego, który próbuje wyciszyć zdobywanymi pokątnie narkotykami. Pomóc chce jej Leona, uliczna restauratorka, ale uwięziona w swoich wspomnieniach Jun odrzuca jej wysiłki. Bezpieczniej czuje się bowiem w sytuacjach zagrożenia, do których przyzwyczaiła się w trakcie wojny. To dlatego wchodzi na wojenną ścieżkę z trzęsącym okolicą gangiem.
Największą zaletą komiksu jest zręczność, z jaką autor miesza akcję z dramatem. PTSD meandruje pomiędzy spektakularnymi scenami strzelanin, intymnymi wspomnieniami z frontu oraz obrazami coraz bardziej izolującej się Jun, nie przekraczając granicy kiczu i nie popadając w autoparodię. Bohaterowie są psychologicznie wiarygodni, a budowany na drugim planie świat przedstawiony sprawia wrażenie prawdziwego. Miasto tętni życiem, ma charakterystyczną architekturę i niepowtarzalny charakter. Dzięki temu poruszająca się po nim Jun nie jest tylko papierową postacią, ale prawdziwą ludzką istotą, zanurzoną w miejscu i czasie.
W świat PTSD łatwo uwierzyć także dzięki niesamowitym rysunkom. Singelin czerpie jednocześnie z mangi i komiksu europejskiego. Charakterystyczne dla japońskiego komiksu wielkie oczy łączą się tu z cienkopisową kreską w stylu Gipiego. Pełne drobnych, technicznych szczegółów kadry sprawiają wrażenie pomalowanych farbami wodnymi. Dynamiczne sceny akcji zmontowane są po europejsku, bez niepotrzebnych spowolnień akcji i zapatrzenia w filmową narrację, elementów dominujących często w mandze.
W posłowiu Singelin przyznaje się otwarcie do inspiracji i śledzenie ich w komiksie sprawia dużą frajdę. Niskie, przysadziste postaci są niemal wprost wyjęte z Appleseed autorstwa Masamune Shirowa. Z kolei miasto to przecież gorsze dzielnice metropolii z filmowego Ghost in the Shell. Zaś estetyka militarnego DIY, którą kojarzymy z weteranami, zapożyczona została z powietnamskich filmów takich jak Rambo. Pierwsza krew czy Urodzony 4 lipca.
Jeżeli miałbym sformułować jakiś zarzut wobec PTSD, zaznaczyłbym, że w drugiej połowie opowieść nieco zbyt mocno skręca w kierunku akcji. Łagodzi to wydźwięk komiksu i spycha Jun w kierunku stereotypowej postaci, która z zespołem stresu pourazowego radzi sobie poprzez przenoszenie wojny z frontu do swojego najbliższego otoczenia. Co więcej, komiks zdaje się sugerować, że ta taktyka działa a gnębiona koszmarami przeszłości weteranka musi całkiem dosłownie wystrzelać się z traumy. Dopiero gdy padnie ostatni gangster, Jun znajduje w sobie siłę, by wyjść do ludzi i odrzucić przemoc.
Nadto to uproszczone, zbyt skrótowe, nieco hollywoodzkie. Tępiące niepokojącą wymowę pierwszej połowy komiksu. Ale nieumniejszające zabawy z lektury.
Progresywna baśń
Skóra z tysiąca bestii (wyd. timof comics, tłum. Ada Wapniarska) zaczyna się niczym zupełnie tradycyjna baśń. Młodzieniec przedziera się przez niebezpieczny las w poszukiwaniu swojej ukochanej księżniczki. Atakują go potwory, rozmawia ze zwierzętami, ucieka, trafia do wiedźmy (utrzymującej, że jest wróżką), prosi o pomoc. Ale by ją uzyskać, musi coś poświęcić, na przykład oko…
Komiks Stéphane’a Ferta szybko przybiera jednak niespodziewany ton: postaci wyskakują ze stereotypowych ról, by rozgościć się na pozycjach dużo bardziej postępowych. Koniec końców Skóra z tysiąca bestii okazuje się być opowieścią o przemocy w związkach i narzucaniu kobietom ról społecznych. W punkcie kulminacyjnym dochodzi nawet do całkiem współczesnej wymiany zdań na temat związków jednopłciowych.
Wszystko to opowiedziane lekko i zabawnie, akurat tak, by słuszne morały zrozumiało dziecko wchodzące w wiek nastoletni. A przy tym na tyle mrocznie, by się nie zanudziło. Bardzo umiejętnie skonstruowani zostali najważniejsi bohaterowie: księżniczka Jeżynka i jej ukochany Lou. Obie te postacie przekraczają tradycyjny układ sił. Ona – silna i porywcza – przez całe życie musi się bronić przed przemocą ze strony oprawcy widzącego w niej tylko zwierzynę. On – drobny, zakochany w poezji – ofiarowuje jej wierność i zrozumienie.
Interesującym czarnym charakterem jest ojciec Jeżynki – potężny leśny mag, który zrozumiał, że „ludzie nie są stworzeni z ciała i kości, jak zwierzęta”, ale z marzeń. To czytelny komentarz wobec nierealnych wyobrażeń sprzedawanych nam przez fikcję. Choć większość dorosłych ludzi zdaje sobie sprawę, iż nie przystają one do prawdziwego życia, i tak poświęcają czas i energię, by im sprostać.
Komiks Stéphane’a Ferta jest pięknie namalowany. Kadry pozbawione sztywnych ramek nadają mu ulotności i upodabniają narrację do baśniowej opowieści. Podobną rolę pełnią stonowane pastelowe barwy. Zachwyciły mnie też modele postaci. Na pochwały zasługuje zwłaszcza sposób, w jaki przedstawiana jest Jeżynka. Wymykająca się tradycyjnemu stereotypowemu pięknu na wielu kadrach wygląda nieforemnie, na zbyt grubą, zbyt dużą, za wysoką, niezgrabną, nie dziewczęcą. Z pewnością bardzo różną od obrazu księżniczki z bajek Disneya. Ale Fertowi udaje się rysować ją tak, by czytelnik nie przestawał wierzyć w jej zachwycającą urodę. Tym sposobem artysta przypomina czytelnikowi, że tradycyjny kanon piękna jest umowny, a kobiety rzadko wyglądają jak dziewczyny z żurnala.
W komiksie znalazła się nawet cudownie poetycka i abstrakcyjna scena erotyczna. Akurat na tyle subtelna, by można ją było podsunąć dorastającej czytelniczce (lub czytelnikowi).
Przerażająca loteria
Loteria autorstwa Shirley Jackson to jedno z najważniejszych opowiadań amerykańskiej literatury XX wieku. Po raz pierwszy zostało opublikowane w słynnym New Yorkerze w 1948 roku i wywołało nie lada poruszenie. W odpowiedzi na tekst redakcja została zalana listami i telefonami. Wielu czytelników wyrażało oburzenie, że Loteria w ogóle została opublikowana. Inni żądali wyjaśnienia, gdzie właściwie rozgrywa się akcja i co autorka chciała przekazać. Wśród listów znajdowały się ataki, niektóre niewybredne. Dziś oczywiście opowiadanie nie robi już takiego wrażenia, ale łatwo zrozumieć, skąd wzięły się te wszystkie emocje.
Zacznijmy jednak od początku: oto zwykłe, małe miasteczko powojennej Ameryki. Liczba mieszkańców: około 300. Główne źródło utrzymania: rolnictwo. Dobrze zgrana, mała społeczność. Konserwatywna i żyjąca według przekazywanych od pokoleń reguł. Jedną z tych reguł jest organizowanie co roku loterii. Wszyscy mieszkańcy muszą wziąć w niej udział, ale wygrana nie przynosi szczęścia (wprawdzie Loteria to klasyka literatury, do tego tekst dość krótki, ale na wszelki wypadek nie będę tu zdradzał zakończenia).
Osadzony w idyllicznej, małomiasteczkowej Ameryce tekst od pierwszych zdań budzi niepokój. Jackson podważa w nim bowiem pozorny spokój panujący w zamkniętych grupach społecznych. Przedstawiona przez nią społeczność tylko z pozoru jest niewinna. W rzeczywistości opiera się na sekrecie przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Sekrecie, który w momencie rozgrywania się akcji każdemu wydaje się już czymś zupełnie normalnym. Tradycją, której podtrzymywanie jest kluczowe dla pomyślności miasteczka.
Autorka pokazuje też, jak niebezpieczna jest psychologia tłumu. Jak rozmywają się jednostkowe osobowości poszczególnych członków tłumu i jak szybko ludzie potrafią się zmienić.
Opowiadanie przeniósł na język komiksu wnuk Jackson, Miles Hyman. Artysta dość znany, który publikował chociażby w Le Monde, New Yorkerze i New York Timesie. Jego rysunki są statyczne i konserwatywnie pokolorowane. Przypominają bardziej obrazy z epoki niż prace, których moglibyśmy się spodziewać po historyjce obrazkowej. Dzięki temu świetnie pasują do treści – przedstawiona na nich społeczność miasteczka wygląda tradycyjnie, amerykańsko, stereotypowo, wręcz sielankowo. Niczym wyjęta wprost z propagandowej broszury o ciężkiej pracy i realizowaniu american dream. Tym mocniej wypada zakończenie.
Komiks wydało wydawnictwo Marginesy, a przetłumaczyła Mira Michałowska (przy współpracy z Marcinem Wróblem). Zdecydowanie udana adaptacja.
Sensacja w czasach pandemii
Na koniec zostawiłem sobie komiks najmniej udany. Pierwszy tom serii Green Class autorstwa Davida Tako i Jérôme Hamona (wyd. Egmont Polska, tłum. Maria Mosiewicz) nosi podtytuł Pandemia i mógłby się wydawać idealną lekturą na czasy, w jakich się znaleźliśmy. Problem w tym, że Green Class – wbrew twierdzeniom, które ze zdziwieniem znalazłem w kilku recenzjach – nie ma nic wspólnego z prawdziwą pandemią. Jest raczej bezrefleksyjną fantazją na temat zarazy zmieniającej ludzi w potwory. Poświęcającą dramat postaci o pogłębionej psychologii na rzecz prostackiej akcji, fabularnych schematów i emocjonalnych skrótów.
Oto grupka sześciorga kanadyjskich nastolatków spędza zieloną szkołę gdzieś na bagnach Luizjany. Gdy w okolicy wybucha epidemia nieznanej choroby, przemieniającej ludzi w niebezpieczne bestie, cala ekipa ma zostać ewakuowana. Problem w tym, że jeden z przyjaciół łapie zakażenie. A dalej to już wiadomo: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, upadek cywilizacji, podział na gangi, walka o przetrwanie, próba przyjaźni i Dramatyczny Zwrot Akcji W Finale™.
Jednego nie można Green Class odmówić: to komiks doskonale narysowany. David Tako ma mnóstwo talentu. Rysowany przez niego świat jest pełen życia. Bohaterowie wyglądają rewelacyjnie (wszyscy to piękni nastolatkowie z najróżniejszych grup etnicznych). Sceny akcji są czytelne i dynamiczne. Projekty potworów nie nudzą. Kolory nadają wszystkiemu życia. Krótko mówiąc: graficznie mamy do czynienia z mainstreamową europejską ekstrakalasą.
Szkoda tylko, że cały wysiłek poszedł na jałową opowieść zaludnioną kiepsko zarysowanymi postaciami, których motywacje są źle uzasadnione. Dużo tu awantur i krzyków, lecz brak prawdziwych emocji. Komiks nie ma też absolutnie żadnego waloru edukacyjnego, bo – jak boleśnie możemy się przekonać z prawdziwego życia – pandemia nawiedzająca Luizjanę nie ma nic wspólnego z tym, jak zachowują się prawdziwe pandemie.
Jeżeli chcecie bezmyślnego, świetnie narysowanego akcyjniaka, Green Class może was zaciekawić. Jeżeli jednak poszukujecie komiksu, który miałby choć trochę sensu i opowiadał o interesujących bohaterach, to cóż… szukajcie gdzie indziej.