Megalodon w strefie zdemilitaryzowanej – Comic Relief #10
Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?
COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego – dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl.
Megalodon – głupi a fajny
W zeszłym miesiącu zaczynaliście od hentai, więc w tym miesiącu sięgnijmy na start po pradawne, gigantyczne rekiny. A konkretniej – megalodony.
Trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś uznał Mroczną otchłań za komiks swojego życia (wyd. Egmont Polska, tłum. Z. Laskowska, A. Trzebska-Cwalina). Za serią stoi cały zespół autorów. Scenariusz napisał Christophe Bec. Rysowali Éric Henninot i Milan Jovanovic. Kolorowali Delphine Rieu, Pierre Matterne i Makma.
Wszyscy ci wspaniali ludzie zebrali się w jednym miejscu, by wykorzystać swoje talenty do opowiedzenia historii o tym, co by było, gdyby olbrzymie, prehistoryczne stwory morskie (nie tylko megalodony) powróciły do naszych oceanów. No więc, gdyby megalodony wróciły na ziemię, to aby człowiek mógł przeżywać niesamowite przygody u ich boku, potrzebna by była także supernowoczesna podwodna technologia rodem z filmów science fiction. Przydałoby się też, by wszystkie legendy na temat Atlantydy okazały się prawdziwe. Ach, no i sprawę bardzo ułatwiliby ludzie-ryby ze skrzelami, płucami i błoną między palcami.
Jak mogliście się już domyślić z powyższego akapitu, fabuła Mrocznej otchłani jest naprawdę głupia i całkiem fantastyczna. Co więcej, często nie za bardzo ma sens, a głównym bohaterom zdarza się robić aferę z niczego (np. ważkim tematem jest tu pytanie, skąd wziąć martwego wielbłąda w Dżibuti). Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że lektura nie sprawiła mi frajdy. Otóż sprawiła.
Przede wszystkim dlatego, że komiks jest naprawdę porządnie narysowany a sceny podwodne robią wrażenie. Kolory są żywe, postaci nie zlewają się w jedną, podmorskie potwory wyglądają majestatycznie, a technologie futurystycznie. Przedsmak macie już zresztą na okładce. Wciągnęła mnie też historia. Owszem, nie da się jej śledzić na serio, bo poziom głupotek, zbiegów okoliczności i idiotycznych decyzji bohaterów jest dość wysoki, ale przymknąwszy oczy da się tu znaleźć całkiem wciągającą historię przygodową o polowaniu na mityczne stworzenia (czy wspomniałem, że jest i Yeti?).
Gdybym miał na ten komiks wydać pieniądze, najprawdopodobniej wolałbym kupić coś innego. Gdybym jednak musiał przeczekać burzę w bibliotece i zachęcony okładką sięgnął po Mroczną otchłań, przeczytałbym ją za jednym posiedzeniem i wcale nie żałował straconego czasu.
Głos z przeszłości
Nie tak dawno temu, nim Żołnierze Wyklęci na dobre rozgościli się w wyobraźni społeczeństwa, w narodowym imaginarium Polaków niepodzielnie rządziło Powstanie Warszawskie – z naciskiem na jego wojskowy wymiar, bo kto by tam się przejmował 200 tysiącami cywilnych ofiar, skoro można opowiadać o tragicznym bohaterstwie pięknych dziewcząt i chłopców, walczących o wolność stolicy. Ta obsesja objawiała się w najróżniejszy sposób, ale chyba najdziwniejsze było przekonanie, że w młodym pokoleniu pamięć o Powstaniu powinna utrwalać pobudzana przez państwo popkultura. A jak popkultura to wiadomo: komiksy.
Do opowiadania o Powstaniu kusiło komiksiarzy zwłaszcza Muzeum Powstania Warszawskiego, ogłaszające (wraz z wydawnictwem Egmont) coroczny konkurs na komiks o powstaniu. I publikujące najlepsze z nadesłanych prac w zgrabnych antologiach. Prace nadsyłane na konkursy prezentowały zróżnicowany poziom artystyczny, ale chyba żadnej z nich nie udało się na trwałe zapisać w imaginarium miłośników polskiego komiksu (a co dopiero w imaginarium narodowym!). No cóż, tak to zazwyczaj jest z próbami odgórnego narzucenia mitu – przynajmniej w pluralistycznych, demokratycznych społeczeństwach.
Album Nim wstanie dzień zbiera komiksowe nowelki o Powstaniu Warszawskim rysowane przez artystę ukrywającego się pod pseudonimem Ernesto Gonzales. Autorami scenariuszy są piosenkarka Marika i znani scenarzyści komiksowi: Grzegorz Janusz (współautor aż czterech miniaturek), Tomasz Pastuszka i Rafał Skarżycki (po jednej).
Historie są na różnym poziomie. Jest i łamiąca serce historia Śnieg do scenariusza Skarżyckiego, w której dzieciństwo miesza się z Powstaniem, a próba dostrzeżenia we wrogu człowieka kończy niepowodzeniem. Jest Legenda (scen. Tomasz Pastuszka) – jedna z moich ulubionych nowelek z tamtych czasów. Opowiada o Powstaniu za pomocą symboli Warszawy takich jak bazyliszek czy syrenka. A stawiając ich na równi z powstańcami nienachalnie wpisuje żołnierzy AK w poczet bohaterów warszawskiej mitologii. Jest i ciekawa, ale koniec końców nieudana próba zilustrowania piosenki Mariki Idziemy w noc. Czyta się ją z zaintrygowaniem, ale wspomnienie po tym eksperymencie uleciało z mojej pamięci chwilę po zakończonej lekturze – zwłaszcza, że w komiksowym wykonaniu jest to klasyczna nowelka w stylu „tekst swoje, a rysunki swoje”. I są w końcu komiksy na podstawie scenariuszy Grzegorza Janusza – w charakterystyczny dla tego autora sposób posługujące się puentą i ironią; w większości udane, ale pozostające w cieniu innych osiągnięć Janusza (albumu Czasem i serii Esencja).
Cartoonowa kreska Gonzalesa na pierwszy rzut oka wydaje się nie pasować do ciężkiej tematyki powstańczej. I rzeczywiście, czasem nie pasuje – chociażby w historii Chodzące nieszczęście, która zarówno na poziomie scenariusza, jak i rysunku pozostaje nietrafioną anegdotą. Zazwyczaj jednak rysownik dobrze wyczuwa intencje scenarzystów i dziecięca maniera nie przeszkadza. Ba, w Legendzie nawet pomaga, podkreślając umowność i mityczność opowieści.
Wydanie zbioru komiksów o Powstaniu Warszawskim w dzisiejszej rzeczywistości wydaje się z jednej strony bezsensowne (wszystkie te komiksy były już publikowane i, jak wspomniałem, żaden nie odbił się szerokim echem), z drugiej zaś donkiszotowskie. Mit Powstania Warszawskiego przegrał z mitem Żołnierzy Wyklętych. Narracja o społeczeństwie zbudowanym na zasadach sprawiedliwości społecznej, donośne antyfaszystowskie przesłanie i hołubienie inkluzywnego państwa jako sprawnie działającej instytucji przegrało ze straceńczą opowieścią antypaństwową, o gotowych na wszelkie poświęcenie leśnych buntowników, odrzucających zakazy, postępujących wbrew rozkazom, angażujących się w przegraną walkę, zamiast budować nową Polskę. Na szczęście niewiele jest dziś komiksów o Żołnierzach Wyklętych.
Niemniej jednak, jeżeli przegapiliście boom na komiksy o Powstaniu, to Nim wstanie dzień jest zbiorem wartym polecenia.
Kapitan bez majtek
Zupełnie inne wcielenie Gonzalesa poznajemy dzięki Kapitanowi Bzykowi wydanemu przez oficynę Timof Comics. Album jest przewrotnym hołdem dla serii o Kapitanie Żbiku, zbierającym fikcyjne okładki komiksowe inspirowane tytułami poszczególnych części oryginalnej serii. Nie widzimy na nich Żbika-profesjonalnego milicjanta, strzegącego porządku na ulicach Polski Ludowej, ale radosnego milicjanta-biseksualistę z zamiłowaniem do spektakularnych sukni i skłonnością do flirtów, ekshibicjonizmu i wieloosobowych układów erotycznych.
Ikonę PRL-owskiej propagandy, służącą opresyjnemu reżimowi do oswajania młodych obywateli z milicją, Gonzales przemienił w ikonę inkluzywności i dobrej zabawy. Jego Bzyk to sympatyczny, fajtłapowaty podrywacz. Rozsmakowany w mężczyznach, uwielbiany przez kobiety, zmagający się wciąż z chorobami wenerycznymi (ach, czasy sprzed epidemii AIDS). To człowiek niewstydzący się własnej seksualności i ciała. Męski w ten przedziwny sposób, w jaki w latach 70. męscy byli owłosieni faceci z wąsem i naciągniętymi za kostkę skarpetami.
Jest w pracach Gonzalesa tyle bezpretensjonalnego humoru, że kartkując album nie przestawałem się uśmiechać. Rysownik udanie kopiuje styl Grzegorza Rosińskiego i łączy go z odwagą legendarnego gejowskiego artysty Touko Valio Laaksonen, znanego szerzej jako Tom of Finland. A przy tym nie jest to okrutna parodia – widzę w pracach Gonzalesa autentyczną nostalgię za komiksami o Żbiku. Nikt przy zdrowych zmysłach nie włożyłby tyle wysiłku w research, przywołanie atmosfery tamtych lat, naśladowanie stylu ówczesnych artystów, gdyby nie żywił ciepłych uczuć do materiału wyjściowego.
Druga część albumu to zbiór grafik przygotowanych przez Gonzalesa w czasie pandemicznego lockdownu. Zamknięty w domu Bzyk nie oddaje się już romansom, lecz nie porzuca zamiłowania do niewinnego ekshibicjonizmu.
I znów: z jednej strony kolejne ilustracje to naprawdę zabawne żarty (choć podpisy pod nimi są niepotrzebne); z drugiej zaś, jest to piękny hołd dla Kapitana Żbika. Tak, jak Żbik wykorzystywany był przez autorów, by edukować młodych czytelników, tak samo bezwstydny, roznegliżowany Bzyk powtarzał czytelnikom facebookowego konta wydawnictwa Timof Comics, by zostali w domu, przestrzegając antypandemicznych obostrzeń.
Doskonały album. Gorąco polecam.
Hipserska wojna o Manhattan
Oj, nie przepadam za pisarstwem Briana Wooda i każdy kolejny tytuł amerykańskiego scenarzysty tylko utwierdza mnie w niechęci. Tym razem sięgnąłem po wydawaną w latach 2005-2012 serię DMZ, współtworzoną przez Wooda i rysownika Riccardo Burchielliego. Kiedyś pierwszy tom wydało w Polsce Manzoku, teraz przejął ją Egmont Polska (tłum. T. Kłoszewski).
DMZ opowiada o alternatywnej historii Stanów Zjednoczonych, w której doszło do kolejnej wojny domowej, a jej front przebiega przez sam środek Manhattanu – będącego tytułową strefą zdemilitaryzowaną. W wyniku zbiegu okoliczności do DMZ wysłany zostaje młody fotoreporter Matty Roth. Miał być częścią ekipy słynnego korespondenta wojennego, ale plan się rozpada, gdy chwilę po wylądowaniu drużyna wpada w pułapkę, a Roth jako jedyny pozostaje przy życiu. Chcąc nie chcąc chłopak bierze na siebie obowiązki prawdziwego dziennikarza i – jako jedyny reporter w DMZ – zaczyna relacjonować, jak sprawy naprawdę się mają.
Punkt wyjścia jest w DMZ interesujący, ale dość niedopracowany. Nie wiadomo w zasadzie, jak doszło do tego, że grupki niezorganizowanych rebeliantów, kierujących się ogólnymi wolnościowymi hasłami, podjęły równą walkę z najpotężniejszą armią świata. Nie wiadomo, dlaczego właśnie w Nowym Jorku zastygł front. Nie wiadomo, dlaczego do tej pory media nie interesowały się tym konfliktem i dopiero Matty podjął próbę nadawania ze strefy zdemilitaryzowanej.
Jeżeli jednak przymkniemy oczy na te niedopowiedzenia, otrzymamy ciekawy setting. Jedną z największych i najbardziej ikonicznych metropolii świata przemienioną w strefę walki, przeoraną wybuchami, podzieloną drutem kolczastym.
Rewelacyjną robotę w kreowaniu świata przedstawionego zrobił Burchielli. Jego rysunki, choć czasami rażą niedopracowaniami czy odpuszczonymi tłami, zachwycają szczegółowością. Każda ściana ma tu swoje graffiti. Każda ulica obdarzona została indywidualnym charakterem. Postaci poubierane w casualowe ubrania z modowymi i militarystycznymi wstawkami wyglądają intrygująco i cudacznie.
Cóż jednak z tego, skoro to fascynujące miasto służy jako tło do niezwykle naiwnej opowieści o tym, jak fajnie byłoby mieszkać w strefie wojny. Choć w DMZ nie brakuje przemocy, to wymowa komiksu jest dość zaskakująca. Przeorany wojną Nowy Jork jest pociągającym, hipsterskim miastem, zamieszkałym przez grupę empatycznych cudaków. Owszem, czasem dzieją się tu straszne rzeczy, ale na co dzień ludzie żyją intensywniej, prawdziwiej. Kobiety są tu piękniejsze. Artyści mogą wyrażać, co tylko chcą. A snajperzy zakochują się w sobie, gdy nie muszą akurat strzelać. Nic dziwnego, że Matty – choć ma wiele szans, by się z Manhattanu wydostać – postanawia zostać.
Być może dla Briana Wooda naprawdę życie w mieście będącym strefą buforową pomiędzy dwoma armiami wygląda pociągająco. Wystarczy jednak szybki research, by przekonać się, że rzeczywistość cywili uwięzionych w Warszawie w 1944 roku czy Aleppo w roku 2019 to piekło, niemające nic wspólnego z pogonią za emocjami i prawdziwym życiem.
W DMZ wyraźnie czuć ducha ataków z 11 września, ale jednocześnie czuć też zaburzoną skalę amerykańskiej traumy. Traumy wywołanej śmiercią 3 tysięcy ludzi, której odreagowanie doprowadziło do wojny, w której zginęło z kolei około 600 tysięcy ludzi. Gdyby Wood rzeczywiście chciał coś powiedzieć o życiu w cieniu wojny, napisałby komiks dużo mroczniejszy (a Burchielli zupełnie inaczej by go narysował). A tak trudno się oprzeć wrażeniu, że autorzy żerują na prawdziwych dramatach.
Gdyby jeszcze to pasożytnictwo odbywało się w imię wciągającej fabuły. Gdyby twórcy mieli naprawdę ciekawą historię do opowiedzenia. Ale nie. Nowojorska odyseja Matty’ego jest gówniarska i naiwna. Główny bohater ma w sobie tyle uroku, co obrażony na rodziców 13-latek, a powaga, z jaką traktuje się tutaj temat wolności prasy, prowokowała mnie do niekontrolowanych wybuchów śmiechu. Oj, źle się ten komiks zestarzał.
Ale żeby nie było, że tylko krytykuję: przyjąwszy wady DMZ do wiadomości, odnalazłem w serii niezgorsze czytadło. Klasyczne guilty pleasure. Głupiutkie, naiwne i oparte o mało sympatycznego bohatera, ale wciągające i dobrze narysowane. Jeżeli więc szukacie lżejszej lektury o politycznym zacięciu, ten komiks powinien wam przypaść do gustu.
Deadly Class i Lastman – wciąż warto
I na koniec krótki powrót do serii, które kiedyś polecałem, a teraz czas sprawdzić, czy wciąż są fajne. Z radością donoszę, że zarówno Deadly Class, jak i Lastman to cały czas rewelacyjne czytadła, które gorąco polecam.
W czwartym tomie Deadly Class dzieje się dużo i zabawnie. Spokojny semestr dobiega końca i rusza polowanie na „szczury” – czyli swoisty egzamin na zabójcę, w którym zwierzyną łowną są inni uczniowie (w tym główny bohater). Choć męczą mnie już nieco niektóre postaci drugoplanowe i przeciągnięta drama, to bohaterowie z pierwszego planu wciąż stanowią charyzmatyczną zgraję intrygujących odszczepieńców. Zwłaszcza, że wraz z zagęszczającą się intrygą coraz częściej stają przeciwko sobie.
Rysunki Wesa Craiga wciąż są fenomenalne. Sceny akcji czytelne. Kadrowanie szalone (absolutnie uwielbiam to, jak ten Craig szaleje z kadrami). A emo przekonujące. Nie wiem, jak to się stało, bo zazwyczaj nie przepadam za tego typu seriami, ale czytając Deadly Class bawię się wybornie.
Z kolei trzeci tom Lastman przynosi nagły zwrot i seria wyrywa się z ram komiksu o turnieju sztuk walki w stylu Dragon Ball, by stać się opowieścią przygodową o odkrywaniu świata. A jest to świat ciekawy i zabawny. Trochę postapokaliptyczny, trochę chaotyczny. Będący czytelną satyrą na kapitalizm i rzeczywistość wiecznego spektaklu. Z pierwszego planu znika Richard Aldana, zaś pałeczkę po nim przejmuje kobieta – Marianne, matka Adriana. Niezależna, piękna, pomysłowa, troskliwa. Fajna, sympatyczna postać, której nie sposób nie kibicować.
No i rysunki. Lastman to jedna z najciekawiej narysowanych serii na naszym rynku. Zwiewna kreska Bastiena Vivèsa dosłownie dodaje narracji skrzydeł, a wymieszanie mangowych sztuczek narracyjnych z europejskim projektem postaci i uniwersalnym poczuciem humoru sprawdza się wybornie.
Obie serie wydaje Non Stop Comics. Deadly Class #4 tłumaczył Sebastian Bulski (i wydaje mi się, że jest to nieco gorsze tłumaczenie niż to Marcelego Szpaka). Lastman tłumaczone jest przez Jakuba Sytego.