Comic Relief #12: Warren Ellis, kryminał i coś z satyry
Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?
COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego – dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl. Dziś omawia on:
- Globalne Pasmo
- Coś zabija dzieciaki
- Czarne nenufary
- Rodacy Trzy
Globalne rozczarowanie
Jeżeli przeczytaliście w swoim życiu jakikolwiek komiks głównego nurtu, powinniście kojarzyć postać Warrena Ellisa. To jeden z najpopularniejszych scenarzystów naszych czasów, odpowiedzialny za tak doniosłe serie, jak Transmetropolitan, The Authority czy Planetary.
Egmont Polska wydał właśnie kolejny tytuł tego autora – 12-zeszytową miniserię Globalne Pasmo (ang. Global Frequency) (tłum. J. Żuławski), stworzoną w latach 2002-2004 dla imprintu Wildstorm należącego do DC Comics. Każdy z zeszytów powstał we współpracy z innym pierwszoligowym rysownikiem, więc w tomie możemy podziwiać prace takich gwiazd, jak Glenn Fabry (okładki do Kaznodziei), Steve Dillon (rysunki w Kaznodziei), David Lloyd (V jak Vendetta), Simon Bisley (Lobo, Sláine), Lee Bermejo (Joker), Gene Ha (Top Ten) czy Jon J. Muth (Moonshadow). Za okładki zaś odpowiedzialny był Brian Wood.
Pomysł Ellisa jest banalnie prosty. Oto Globalne Pasmo – supertajna, ponadnarodowa organizacja szpiegowska, licząca sobie 1001 agentów rozsianych po całym świecie. Ich zadaniem jest „posprzątać po XX wieku”, a głównym znakiem rozpoznawczym tajemniczy telefon komórkowy, który w każdej chwili może zadzwonić z wezwaniem do ratowania ludzkości. Albo chociaż Chicago. Pomyślcie o Mission: Impossible unurzanym w sosie fantastyki naukowej.
Każda z opowieści zebranych w tomie to niezależna całość, łącząca się tylko kilkoma postaciami – przede wszystkim Mirandą Zero (bajecznie bogatą założycielką Globalnego Pasma) i Alef (tajemniczą dyspozytorką organizacji). Każda opowiada absurdalną, przepełnioną akcją historię sensacyjną: pełną walk, strzelanin, zwrotów akcji, tajnych rządowych agencji i globalnych zagrożeń.
W założeniu brzmi to zabawnie. Ot, odstresowujące czytadło akurat na wolniejsze popołudnie. Niewymagająca lektura w stylu Hollywood. Niestety wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Najbardziej kuleją scenariusze. Ellis każdą z opowieści oparł na innym pomyśle, ale wiele z nich jest po prostu beznadziejnie głupich. W jednym z zeszytów agenci Globalnego Pasma muszą się np. zmierzyć z obcą inteligencją memetyczną, atakującą ludzki mózg i rozprzestrzeniającą się za pomocą dźwięków. Ludzi przejętych przez ten wirus można poznać po tym, że krwawią z oczu. W innej opowieści będziecie śledzić losy oddziału walczącego z superżołnierzem napędzanym reaktorami nuklearnymi, któremu naukowcy amerykańskiej armii podpięli wszczep symulujący rozkosz seksualną, gdy zabija ludzi. W jeszcze innym Aleister Crowley (ten Aleister Crowley) odwiedzi norweską wioskę nawiedzoną przez anioła.
Nawet najgłupszy pomysł fabularny może uratować dobre pisarstwo. Niestety i na tym froncie Ellis ponosi klęskę. Choć kolejne kadry wypełnione są akcją trudno ją śledzić z powodu olbrzymiej ilości dialogów. Wyposażeni w swoje magiczne telefony komórkowe bohaterowie wciąż tłumaczą wydarzenia i zagrożenia, jakby scenariusz nie miał za grosz zaufania do inteligencji czytelnika. Bohaterowie Globalnego Pasma gadają non stop. Nawet w trakcie strzelanin czy parkourowych pościgów.
Nie popisało się także kilku rysowników. Prace Chrisa Sprouse, Karla Story, Simona Bisleya i Davida Lloyda wyglądają po prostu źle. Szczególnie kiepsko poradził sobie ten ostatni, któremu przypadła zupełnie nieprzystająca do jego kreski opowieść o pochodzącej z Londynu Hindusce wytrenowanej w parkourze. Nieźle wypadają Tomm Coker, Jason Pearson, Lee Bermejo i Glen Farby, ale nawet oni nie są w stanie uratować scenariuszy, które podsunął im Ellis.
Jeżeli musiałbym znaleźć w Globalnym Paśmie jakiś pozytyw to są nim materiały dodatkowe. Pierwszym jest oferta wydawnicza wysłana przez Ellisa do szefów DC Comics. Pisarz tłumaczy w niej założenia serii, kreśli plan wydawniczy, pokrótce przedstawia postaci i streszcza kilka odcinków. Drugi to scenariusz 10 zeszytu, zilustrowanego później przez Tomma Cokera. Oba dodatki dają interesujący wgląd za kulisy amerykańskiego rynku wydawniczego i warsztatu pracy pierwszoligowego scenarzysty.
Koszmary i ludzie
Niezłym mainstreamowym czytadłem jest za to pierwszy tom serii Coś zabija dzieciaki autorstwa Jamesa Tyniona IV (scenariusz), Werthera Dell’Edera (rysunki) i Miquela Muerto (kolory) (wyd. Non Stop Comics, tłum. P. Bulski).
Podobnie jak w przypadku Globalnego Pasma założenia fabularne są tu banalnie przewidywalne. W spokojnym amerykańskim miasteczku Archer’s Peak dochodzi do serii tajemniczych, bardzo brutalnych morderstw na dzieciach. Zapobiec ma im Erica Slaughter, wielkooka, enigmatyczna wojowniczka chętnie posługująca się maczetą i piłą spalinową. Slaughter jest także członkinią wszechpotężnej tajnej organizacji zajmującej się zabijaniem koszmarów. Przy sprawie z Archer’s Peak pomaga jej nastoletni James, nerd i homoseksualista, podejrzewany przez kilku mieszkańców o współudział w zbrodniach.
Tynion nie wpada w tę samą pułapkę co Ellis. Coś zabija dzieciaki nie jest przegadane. Dialogi są wartkie i jest ich akurat tyle, by sprawnie pchać do przodu zarówno akcję, jak i czytelnika. Dobrze wykreowane jest też miejsce akcji. Małe miasto, gdzieś na odludziu autorzy zaludnili typowymi postaciami – szeryfem, outsiderem rozrabiaką, wykluczonym ze wspólnoty uczniem etc. Jedyne co mi nie zagrało, to fakt, że mieszkańcy Archer’s Peak zbyt nonszalancko podchodzą do nieszczęścia, które na nich spadło. Kilkadziesiąt martwych lub zaginionych dzieci zatrzymałoby życie w takiej mieścinie na dobre i postawiło wszystkich w stan alarmu. Tymczasem James bez problemu organizuje nocowanie dla kolegów, szkoła zdaje się działać normalnie, a media w zasadzie nie interesują się sprawą.
Dobre wrażenie psuje fakt, że ulubionym narzędziem narracyjnym scenarzysty jest niedopowiedzenie. Każdy rozdział kończy się jakimś zawieszeniem akcji, tajemniczym kadrem czy efektownym one-linerem, po których nie przychodzą spodziewane wytłumaczenia. Główna bohaterka Coś zabija dzieciaki skrywa w sobie mroczną tajemnicę tylko dlatego, że scenarzysta karze jej unikać rozmów na ten temat. Zaś organizacja, do której należy jest mroczna i tajemnicza, tylko dlatego, że w całym pierwszym tomie autorzy przedstawiają ją naskórkowo, w kilku krótkich mgnieniach.
Wymuszona enigmatyczność nie psuje na szczęście frajdy z lektury. Głównie dlatego, że czytelnik choć trochę obcykany w popkulturze z miejsca odnajdzie się w wykorzystywanych tutaj schematach. To dobra, sprawnie skonstruowana rozrywka, zdająca się nie mieć żadnych wygórowanych ambicji – nawet wątek zamkniętego w sobie, ukrywającego swą orientację Jamesa prowadzony jest gładko, tak by nie odstraszyć odbiorcy.
Na osobną pochwałę zasłużył kolorysta – Miquel Muerto. Dzięki jego pracy Coś zabija dzieciaki ma nieco malarski sznyt, rzadko spotykany w tego rodzaju opowieściach. Sprawia to, że kadry narysowane przez Dell’Edera nabrały życia i własnego charakteru.
Malarski kryminał
Pozostańmy jeszcze w głównym nurcie. Czarne nenufary to komiksowa adaptacja kryminału autorstwa popularnego francuskiego pisarza Michela Bussiego (dla zainteresowanych oryginałem: w 2015 roku książka wyszła po polsku i wciąż jest dostępna w księgarniach internetowych). Za przykrojenie powieści do potrzeb komiksu odpowiada Frédéric Duval, a stroną graficzną zajął się Didier Cassegrain. Album wydało w Polsce wydawnictwo Marginesy, a przetłumaczył (bardzo udanie) Krzysztof Umiński.
Bohaterkami Czarnych nenufarów są trzy kobiety – utalentowana malarsko 11-letnia Fanette, 36-letnia piękna nauczycielka Stéphanie i ponad 80-letnia bezimienna wdowa. Intryga toczy się wokół zabójstwa miejscowego bogacza, którego ciało odnaleziono w rzece. Z czasem oczywiście trupów przybędzie. Miejscem akcji jest sielskie miasteczko Giverny, w którym żył i tworzył Claude Monet, jeden z czołowych przedstawicieli impresjonizmu, autor serii obrazów przedstawiających tytułowe nenufary, czyli lilie wodne.
Czarne nenufary zwracają uwagę przede wszystkim warstwą graficzną. Kadry namalowane przez Cassegraina wyglądają rewelacyjnie i z miejsca wrzucają czytelnika w realia Giverny – miasteczka tyleż malowniczego, co tajemniczego, przesiąkniętego wspomnieniami po wielkim malarzu, ale i zniszczonego przez najazd turystów. Jak przystało na komiks głównonurtowy Cassegrain powstrzymał się od eksperymentów z tempem kadrowania i kształtem ramek. Zazwyczaj takie zachowawcze podejście jest dla mnie minusem, tutaj jednak ma to sens, bo tajemnica, z którą mierzy się czytelnik musi być przede wszystkim czytelna. Świetne wrażenie robią oczywiście krajobrazy, ale ja zakochałem się w postaciach ludzkich – każda jest tu wyjątkowa, ma własną mimikę, niepowtarzalne gesty. Dzięki temu, choć w tym 140-stronicowym komiksie występuje aż kilkanaście postaci, nigdy mi się one nie myliły.
Czarne nenufary to komiks dla każdego. Laicy odnajdą tu wciągającą historię, piękne kadry i kilka podstawowych informacji o życiu i twórczości Moneta. To jeden z tych komiksów, które spokojnie można kupować w prezencie. Pięknie wydany album będzie się ładnie prezentował na półce, a historia jest na tyle uniwersalna i sprawnie opowiedziana, by nie odstraszyć czytelników niemających zazwyczaj do czynienia z komiksami.
Miłośnicy kryminału z kolei będą mogli się zmierzyć z całkiem inteligentnie poprowadzoną intrygą – choć fakt, że jest to bardziej zagadka narracyjna niż kryminalna może rozczarować ultrasów gatunku. Czarne nenufary warto przeczytać dwa razy, by sprawdzić, czy elementy układanki rzeczywiście wskakują na swoje miejsce tak, jak powinny.
Polecam też Czarne nenufary komiksowym weteranom. Nie jest to najwybitniejszy komiksowy kryminał dostępny na polskim rynku, ale jego lektura przynosi wystarczająco dużo satysfakcji.
Polacy kontra zwierzęta
Rodacy Jakuba Topora to komiksowy cykl satyryczny. Autor przedstawia w nim cały szereg karykaturalnych, ale dość typowych bohaterów-Polaków, by opisując ich życiorysy wyśmiać narodowe przywary. Nie jest to wyrafinowany humor. Topor pełnymi garściami czerpie z twórczości Ryszarda Dąbrowskiego i Janka Kozy, przerysowując i wyolbrzymiając stereotypowe wady Polaka. Komiksy Topora pełne są więc wąsatych prostaków, nabuzowanych testosteronem byczków, głupiutkich lempucerek i pryszczatych nerdów marzących, by zostać przybocznym Janusza Korwin-Mikkego. Ma to swój urok, zawsze dobrze pośmiać się z narodowych wad. Ale w dużych dawkach jest ciężkostrawne. Żarty Topora są okrutne i prostackie. Brak im wyrafinowania. Wszyscy są w nich obrzydliwi, uprzedzeni, głupi i godni pogardy. O ile w dłuższych formach autorowi udaje się wykrzesać nieco empatii do postaci (bohaterami Nacjolove są dwaj kibole uwikłani w homoseksualny romans), o tyle w Rodakach nie ma na to miejsca. Kilkustronicowe miniaturki zmuszają do maksymalnych uproszczeń. Rechot zastępuje śmiech.
Dwa pierwsze tomy serii skupiały się na ludziach. Bohaterami wydanego właśnie przez oficynę timof comics tomu trzeciego są zwierzęta. Możemy więc poznać losy rybki zwanej Madzia, żyjącej w malutkiej kuli-akwarium i karmionej żelkami; bociana Zefira, który szuka w Polsce nowej partnerki po tym, jak Syryjczycy upolowali mu ukochaną; czy konia Lolka, zbiegłego spod Morskiego Oka i szykującego antygóralską rewolucję. Oczywiście żart wciąż wymierzony jest w ludzi, zwierzęta służą tylko do uwypuklenia naszych wad.
Pomysł by skupić się na zwierzętach jest udany. Polska jako kraj i Polacy jako społeczeństwo wciąż mają skomplikowane, zazwyczaj bardzo zacofane podejście do praw zwierząt. Przekonani, iż chrześcijański Bóg nakazał nam „czynić sobie ziemię poddaną” gotowi jesteśmy usprawiedliwić codzienne okrucieństwo – zarówno wobec zwierząt domowych, jak i hodowlanych. Przy czym brak w naszym kraju jakiejkolwiek sensownej debaty na ten temat – zwłaszcza na temat przemysłowej produkcji mięsa, która nie tylko wiąże się z przemocą na masową skalę, ale i napędza kryzys klimatyczny.
Jako czytelnik przyklaskuję więc, gdy Topor krytykuje okrucieństwo wobec koni zamęczanych w Zakopanem. Cieszę się, czytając nowelkę obrazującą, jak szybko męczymy się słodkimi malutkimi kotkami i z jaką bezwzględnością wyrzucamy je z domów, gdy tylko podrosną. Wzrusza mnie los biednego żółwia Klemensa, żyjącego ledwie 10 lat. Rodacy Trzy to smutny obraz bezrefleksyjnego okrucieństwa wynikającego z idiotycznego przekonania o wyższości jednego zwierzęcia nad innymi. Ale satyra Topora – choć miejscami naprawdę zabawna – jest kontrproduktywna. W tak przesadnie skarykaturyzowanych postaciach nikt się nie odnajdzie. Nawet największy okrutnik, najbardziej stereotypowy „polaczek” odrzuci je jako zbyt wulgarne. Albo gorzej – uzna za atak na siebie.
W efekcie nikt po lekturze Rodaków Trzy się nie zreflektuje. Nie pomyśli, że być może rzeczywiście powinniśmy zmienić nasze relacje ze zwierzętami. Topor osiąga tylko pusty śmiech.