Comic Relief #13: Powrót królów na 30 urodziny i fantastyczny świat Roberta Silverberga
Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?
COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego – dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl. Dziś omawia on:
- Aliens vs. Predator. 30th Anniversary Edition
- W dół, do ziemi
- Die. Fantastyczne rozczarowanie
Powrót królów
Na wstępie uczciwie przyznam, że nie jestem obiektywny. Komiks Aliens vs. Predator to jeden z najważniejszych kawałków fikcji w moim życiu. Wydany w Polsce w 1994 roku przez nieodżałowane TM-Semic trafił w moje ręce akurat w tym momencie, gdy byłem najbardziej podatny na prostą, dobrze skrojoną fikcję o odwiecznym pojedynku pomiędzy idealnym drapieżnikiem i perfekcyjnym łowcą. Uwielbiałem markę Alien (do dziś dwa pierwsze filmy znajdują się w moim sentymentalnym top20), a Predator z Arnoldem Schwarzeneggerem obejrzałem chyba 20 tysięcy razy. Ale przede wszystkim, jak każde dziecko dorastające w Polsce lat 90. byłem rozpaczliwie spragniony amerykańskiej popkultury.
Komiks Randyego Stradleya (scenariusz), Philla Norwooda i Chrisa Warnera (rysunki) zaspokajał chyba wszystkie fetysze wchodzącego w nastolęctwo Tomka. Po pierwsze: był komiksem. Po drugie, trzecie i czwarte: miał obcych i predatory, i one ze sobą walczyły. Po czwarte: miał silną, charyzmatyczną bohaterkę kobiecą, w której natychmiast się zauroczyłem. Po piąte: kończył się zaproszeniem do wspaniałego uniwersum – dziś już nieco zakurzonego i obciążonego wieloma słabszymi produktami, ale wtedy zachwycającego odwagą, rozmachem i pomysłowością.
Widzicie więc, że nie miałem innej możliwości: kiedy tylko usłyszałem, że wydawnictwo Scream Comics planuje rocznicowe wydanie Aliens vs. Predator (tłum. R. Lipski), wiedziałem, że komiks kupię, wchłonę, znów się w nim zakocham i polecę wszystkim czytelnikom Comic Relief. Zwłaszcza, że edycja z okazji 30-lecia (komiks pierwotnie wyszedł w USA w 1990 roku) może się pochwalić większym formatem, poprawionymi kolorami, wstępem autorstwa Norwooda i kilkunastoma stronami dodatków: szkiców i grafik innych artystów (m. in. Mike’a Mignoli).
Czy sam komiks przeszedł próbę czasu i wciąż jest tak dobry? Dziś dostrzegam pewne wady. Scenariusz Stradleya zalicza wpadki. Rozwleczony wstęp przybliżający tło fabularne i wprowadzający czytelnika w świat wiecznych łowów wypada nieźle, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że staje się zbyt dominujący. Gdy akcja w końcu rusza z kopyta wydarzenia następują zbyt pospiesznie. Cierpi na tym dramaturgia: bohaterowie drugoplanowi giną szybko, nie dając czytelnikowi czasu na reakcję emocjonalną; obcy praktycznie z miejsca tracą swą przerażającą naturę i stają się mięsem armatnim; a kluczowy dla fabuły predator zbyt ochoczo współpracuje z ludźmi, gubiąc gdzieś swoją obcość (sic!).
Ale to drobnostki. Wspominam o nich z recenzenckiego obowiązku. A także by udowodnić samemu sobie, że potrafię spojrzeć trzeźwo na komiks. Prawda jest taka, że wróciwszy do Aliens vs. Predator po tych wszystkich latach byłem zdumiony, jak szybko mi się ten album czytało. Jak płynnie poprowadzona jest intryga. Jak dobrze pasują do siebie oba uniwersa. Jak fajna postacią pozostaje Machiko. Wszystko jest tu na swoim miejscu.
Patrząc z szerszej perspektywy Aliens vs. Predator jawi się być idealnym przedstawicielem swoich czasów i najlepszym tekstem całej marki. Dzieło Stradleya, Norwooda i Warnera to niezwykle sprawnie warsztatowo skonstruowany kawałek eskapistycznej fikcji, w świat której czytelnik zanurza się od pierwszego kadru i nie wychyla aż do ostatniego. To komiks dokładnie tak samo wciągający i pomysłowy, jak oba jego pierwowzory. A jednocześnie równie głęboko unurzany w sprawdzonych konwencjach, otwarcie wyrzekający się głębszych ambicji, wprost stawiający na czystą rozrywkę.
Dziś wszystkie trzy marki (Aliens, Predator i Aliens vs. Predator) uginają się pod ciężarem nieudanych kontynuacji i niepotrzebnych spin-offów. Oglądając The Predator (2018), Predators, Prometeusza czy Obcy: Przymierze łatwo zapomnieć, jak dobre były pierwowzory i skąd się właściwie wziął pomysł na łączenie obu światów. Reedycja Aliens vs. Predator to doskonała okazja, by sobie o tym przypomnieć.
Koniecznie.
Fantastyka bez ludzi
85-letni Robert Silverberg to tytan XX-wiecznej fantastyki. Będąc przedstawicielem pokolenia debiutującego w latach 50. uczestniczył w ówczesnym boomie fantastyki i wraz z innymi pisarzami kładł podwaliny pod amerykański fandom. Wydawał równolegle z takimi sławami, jak Philip K. Dick, Frank Herbert czy Ray Radbury. Jest laureatem 4 nagród Hugo (od początku nagrody nie opuścił też żadnej gali), 3 Locustów i 6 Nebuli. Wśród jego najsłynniejszych dzieł warto wymienić opowiadanie Skrzydła nocy, powieści Zamek lorda Valentaine’a, Czas przemian czy W dół, do ziemi (wydanej w Polsce pod tytułem W dół ku ziemi).
Tę ostatnią powieść przełożyli na język komiksu Philippe Thirault (scenariusz), Laura Zuccheri (rysunki) i Silvia Fabris (kolory), a wydało w Polsce wydawnictwo Egmont (tłum. M. Mazan). I choć jest we mnie mnóstwo szacunku dla klasycznej fantastyki to naprawdę trudno mi komukolwiek polecić W dół, do ziemi.
Być może problem tkwi we mnie. Zawsze miałem kłopot z twórczością Silverberga. Uważam go za nadpobudliwego, niespecjalnie utalentowanego autora, którego książki zbyt mocno opierają się na pomyśle na świat przedstawiony. W mojej ocenie brak Silverbergowi zarówno talentu pisarskiego, jak i empatii. Proza autora Skrzydeł nocy jest płaska, język nużący, a ludzie zamieszkujący wykreowane przez niego światy to jednowymiarowi nośnicy idei, nieinteresujący i rozmiłowani w monologach objaśniających świat i problematykę danej książki.
Niestety komiks W dół, do ziemi utwierdza mnie w ocenie spuścizny Silverberga. Głównym bohaterem albumu jest Eddie Gundersen prowadzący wyprawę naukowców na planetę Belzagor. Kiedyś została ona skolonizowana przez ludzi, a Gundersen był jednym z czołowych kolonizatorów. Dziś, odkrywszy, że zamieszkujące planetę zwierzęta w rzeczywistości są inteligentnymi bytami tworzącymi wysoko rozwiniętą społeczność, ludzkość wycofała się z Belgazor. Ziemscy naukowcy nie przestali się jednak interesować zwyczajami nildorów i sulidorów – zwłaszcza tajemniczą ceremonią powtórnych narodzin.
Teoretycznie wszystko to brzmi ciekawie. Silverberg porusza we W dół, do ziemi wątek nieśmiertelności, przenikania się kultur i kolonializmu (w ujęciu zarówno społecznym – winy ludzkości – jak i osobistym – Gundersen ma na swoim sumieniu ciężkie przewinienia). A żeby było ciekawiej nad całością unosi się charakterystyczna dla przełomu lat 60. i 70. psychodeliczna aura.
Niestety W dół, do ziemi utyka na tych samych mieliznach, co inne książki autora – po prostu brak tu dobrze skonstruowanych postaci. Pośród uczestników wyprawy przewodzonej przez Gundersena nie ma ani jednej przekonującej istoty ludzkiej. Wszyscy są zdominowani przez jedną, charakterystyczną cechę (upierdliwy naukowiec, jego napalona żona, kolonizator trapiony poczuciem winy, kolonizator bez sumienia, mądry obcy etc.) a ich interakcje opierają się na tłumaczeniu sobie świata przedstawionego i rozwklekłym omawianiu kultury obcych. Płytkość bohaterów jest o tyle problematyczna, że czworokąt miłosny pomiędzy nimi ma spore znaczenie dla scenariusza.
Czytając W dół, do ziemi 50 lat po premierze powieści trudno też zachwycić się warstwą intelektualną historii. Silverberg tworzy światy fantastycznonaukowe z wrażliwością nieutalentowanego twórcy fantasy. Nie interesują go technikalia czy skomplikowane procesy społeczne. Nie zadaje sobie pytania np. jak podróże kosmiczne zmienią nasze społeczeństwo. Nie tłumaczy, dlaczego kosmiczny kolonializm poniósł klęskę i jakie to miało znaczenie dla rozwoju ludzkości. Nie dywaguje na temat typowych dla sf paradoksów podróży kosmicznych (zwłaszcza czasu „traconego” przez podróżujących). Nie podejmuje też tematu spotkania człowieka z Innym, problemów z komunikacją, nieprzystwania do siebie obcych kultur. Zamiast tego zadowala się pomysłem na myślące słonie, odbierając jednak ich kulturze wszelką tajemniczość i wulgaryzując ją do poziomu body horroru.
Odradzam.
Erpegowe Jumanji
Die. Fantastyczne rozczarowanie to jeden z tych komiksów, których nie kupiłbym, gdybym na nie trafił w księgarni. Choć rysunki Stephanie Hans wyglądają świetnie to pobieżne kartkowanie sugeruje, że mamy do czynienia z klasyczną opowieścią high fantasy: zaludnioną wspaniałymi bohaterami, dokonującymi bohaterskich czynów w imię szczytnych ideałów i utraconych królestw. Magia, miecze, smoki, magiczne miasta, podstępni złoczyńcy etc. Nie żebym dyskryminował ten gatunek. Każdemu jego porno. Po prostu nie jestem fanem.
Dobrze więc, że egzemplarz recenzencki Die dostałem od wydawnictwa Non Stop Comics, bo seria autorstwa Hans (rysunki) i Kierona Gillena (scenariusz) to oryginalna, skomplikowana i zakręcona fantazja na temat: „co by było, gdyby przenieść się do świata papierowej gry RPG” (tłum. P. Braiter).
Bohaterami Die jest paczka sześciorga przyjaciół: czterech mężczyzn i dwie kobiety. Jako nastolatkowie wzięli udział w sesji magicznego RPG i skończyło się to tragicznie – zniknęli z prawdziwego świata na dwa lata, jedno z nich utknęło „po tamtej stronie”, drugie straciło rękę, wszyscy nabawili się głębokiej traumy. Gdy jako dorośli wracają do świata gry okazuje się, że nic nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. A porzucony wiele dekad temu przyjaciel wcale nie chce wracać.
Pomysł na Die mógłby się wydawać dziecinny, ale świat wykreowany przez Gillena i Hans jest bogaty i intrygujący. Idea, by osadzić akcję w grze RPG pozwala autorom swobodnie mieszać konwencje. W Die mamy więc steampunk, obyczaj, fantasy i science fiction. Ten miks jest z jednej strony wykorzystywany do budowania fabularnego napięcia i zwrotów akcji, z drugiej zaś dużo w Die świadomej, postmodernistycznej w swym duchu gry z klasyką fantastyki. Cały jeden zeszyt autorzy poświęcili na dialog ze spuścizną Tolkiena. Bohaterowie otwarcie komentują charakterystyczne popkulturowe schematy fabularne i wyśmiewają questową konstrukcję „przygody”.
Ale siła Die wcale nie drzemie w postmodernistycznej samoświadomości historii. To co mnie najbardziej urzekło w komiksie Gillena i Hans to przekonujący, charyzmatyczni bohaterowie. Uwikłani we własne fobie, borykający się z problemami tożsamościowymi, słabi, odważni, ludzcy. Na samym początku opowieści każdy z nich definiuje swoją fantastyczną postać a autorzy robią świetną robotę wyciskając z tych stereotypów tak wiele, jak to możliwe. Dawno nie widziałem tak ciekawej postaci kapłana czy lekkomyślnego bohatera. Dawno też nie czułem autentycznej więzi emocjonalnej ze stereotypowym cyberpunkiem.
Pierwszy tom Die to udany przykład ambitnego czytadła. Coś dla siebie znajdą tu zarówno czytelnicy szukający epickiej akcji, jak i zainteresowani dekonstruowaniem gatunkowych klisz. Jeżeli forma Gillena i Hans nie spadnie to wraz z kolejnymi tomami Die może stać się moją ulubioną serią Non Stop Comics (obok Deadly Class i Lastman).
Poleca się obserwować.