Comic Relief #19: Polskie porno, amerykańskie nastolatki, fenomen japońskiej popkultury i nudni superbohaterowie

Tomasz Pstrągowski Publicystyka Publikacja: 2.04.2021, 18:00 Aktualizacja: 2.04.2022, 18:46
W kolejnym odcinku cyklu Comic Relief Tomasz Pstrągowski przygląda się komiksom Młodzi Tytani. Raven, Miotacz śmierci i Warchlaki 5, oraz książce Czysty wymysł. Jak japońska popkultura podbiła świat.
0 Udostępnień

Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?

COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego — dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl.

Nieudana Raven

Pomysł na cykl DC Powieść graficzna 13+ zapoczątkowany właśnie przez Egmont Polska brzmi świetnie. Przynajmniej na papierze. Uniwersum DC pełne jest ciekawych postaci i historii, a super moce nieraz — i z sukcesami — wykorzystywane były, jako metafora dojrzewania: burzy hormonów, zmian zachodzących w organizmach nastolatków, wyobcowania czy wykluczenia. Problem zaczyna się, gdy przychodzi do wykonania. Otóż wcale nie jest prosto stworzyć powieść graficzną dla nastolatków. Przypomniał mi o tym już pierwszy tom serii, komiks Młodzi Tytani. Raven autorstwa Kami Garcii (scenariusz) i Gabriela Picolo (rysunki), tłum. A. Laskowska.

Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Rachel Roth, czyli tytułowa superbohaterka Raven, którą powinniście kojarzyć z wielu innych albumów i seriali. W pierwszych scenach w wyniku wypadku samochodowego dziewczyna traci jednocześnie adopcyjną matkę i pamięć. Zmuszona, by zaczynać od zera, zamieszkuje u rodziny zmarłej opiekunki. Zaskakująco szybko radzi sobie z utratą wspomnień i traumą po śmierci najbliższej. Zaczyna uczęszczać do szkoły swej przyrodniej siostry — pewnej siebie i niezależnej Max — w której czekają na nią typowe licealne wyzwania: romanse, przyjaciele, tajemnice i bal maturalny. Jako że to komiks DC dorzućmy do tego jeszcze tajemniczych złowrogich mężczyzn, niecne spiski i Wielkiego Złego, czyhającego tylko na moment, by skonfrontować się z Raven.

Fot. Gildia

Czytając ten komiks, miałem wrażenie, że Kami Garcia poszła po linii najmniejszego oporu, sięgając po najbardziej ograne motywy z utworów skierowanych do nastolatków. Wszystkie klocki, z których zbudowana jest fabuła Raven widzieliście gdzie indziej — najpewniej o wiele ciekawiej rozegrane. Rozwój intrygi jest rozczarowujący i przewidywalny. Finał rozgrywa się bez zaskoczeń i emocji. Fabule brak świeżości, a postaciom głębi.

Weźmy na przykład motyw kryzysu tożsamości, przez który przechodzi tytułowa bohaterka. Choć komiks wyraźnie ciąży ku estetyce emo (wizerunek Raven, jej super moce, problemy, zawód miłosny etc.), autorom komiksu ani przez moment nie udaje się stworzyć iluzji, że uczucia dziewczyny są autentyczne. Pozbawiona osobowości dziewczyna mówi o wszystkich rozterkach wprost, a następnie ignoruje je, by nie hamować rozwoju fabuły.

Nie lepiej jest z pospiesznymi i nieumiejętnie poprowadzonymi scenami akcji, które w żadnym razie nie rekompensują fatalnych wątków obyczajowych.

Odradzam.

Superbohater odludek

Tematycznie Miotacz śmierci Daniela Clowesa (wyd. Kultura Gniewu, tłum. W. Góralczyk) lokuje się gdzieś pomiędzy dwoma najciekawszymi powieściami graficznymi tego autora — obyczajowym Ghost World i fantastycznonaukowym Patience. Z pierwszego Clowes bierze motyw dorastania i niezręcznej nastoletniej przyjaźni — tym razem męskiej. Z drugiego zamiłowanie do kiczowatych fabuł wprost z kina klasy B. A wszystko to obficie polewa charakterystycznym dla swojej twórczości poczuciem dyskomfortu i niedopasowania.

To opowieść o dwóch nastoletnich odszczepieńcach — Andym i Louiem. Chłopcy wprawdzie przyjaźnią się ze sobą, ale trudno nie odnieść wrażenia, że jest to przyjaźń wynikła z przymusu i samotności — jedna z tych niezręcznych relacji, na które decydujemy się, bo w zasadzie nie mamy innego wyjścia. Znajomość komplikuje się, gdy Andy odkrywa, że jego zmarły ojciec uczynił go superbohaterem — obdarzonym nadludzką siłą i cudownym pistoletem, tytułowym miotaczem śmierci, który sprawia, że ludzie po prostu wyparowują.

Fot. Gildia

Miotacz śmierci w żadnym razie nie jest typową opowieścią superbohaterską. Sceny akcji są tu celowo nieefekciarskie. Narysowane charakterystyczną, sztywną kreską Clowesa wyglądają statycznie. Często kończą się jeszcze zanim na dobre się rozkręcą, czasami w całości odbywają się poza kadrem. Podobnie jest ze śmiercionośną bronią ofiarowaną Andy’emu. Miotacz śmierci wygląda niczym zabawkowy pistolet. Strzelając, nie wydaje żadnego dźwięku, a trafieni z niego ludzie po prostu znikają.

Z jednej strony mamy więc do czynienia z pastiszem gatunku. Clowes sięga po jeden z najbardziej zgranych motywów komiksowych i podkreśla jego absurdalność (np. tym, iż moce Andy’ego aktywują się dzięki papierosom). Wyśmiewa też modne w ostatnich dekadach „realistyczne” podejście do superbohaterszczyzny. Andy mógłby być w zasadzie bohaterem komiksu Marka Millara czy Gartha Ennisa. Z tym że wcześniej czy później jego przygody zaczęłaby jednak przypominać przygody prawdziwych nadludzi. U Clowesa do tego pogodzenia z głównym nurtem nie dochodzi, przez co niektórzy czytelnicy mogą się poczuć rozczarowani zakończeniem.

Z drugiej jednak strony, wydaje się, że wyśmianie i zmarginalizowanie superbohaterskich klisz służy także przeniesieniu środka ciężkości na warstwę obyczajową. Nie znalazłszy spektakularnych bijatyk i karkołomnych pościgów czytelnik, po prostu musi zainteresować się relacją pomiędzy Andym i Louiem. A ta rozwija się w nieoczywistym kierunku i kończy tragicznie.

Najważniejsze pytania padają w Miotaczu śmierci na marginesie. Clowes w żadnym momencie nie stawia ich wprost ani nie przekierowuje ku nim uwagi czytelnika. A przecież jest to opowieść o odpowiedzialności spadającej na Andy’ego i o tym, w jaki sposób zwykły neurotyczny obywatel mógłby wykorzystać moc pozwalającą mu sprawić, by dowolny człowiek zniknął. Wymazując ludzi, których darzy antypatią, Andy stara się uzasadnić swoje postępowanie drobnomieszczańską etyką i cynicznie rozumianymi zasadami dobrego wychowania. Czasami jego czyny wydają się słuszne, czasami zrozumiałe, ale najczęściej wynikają z chwilowego, egoistycznego kaprysu.

Miotacz śmierci zachwyca mozaikową strukturą narracyjną. Historia Andy’ego i Louie’ego opowiedziana została za pomocą krótkich epizodów. Raz jest to sitcomowa scenka z życia rodzinnego Louie’ego. Raz typowy superbohaterski splash na dwie strony. Innym razem całostronicowa ilustracja sympatii Andy’ego i list, który chłopak do niej napisał. Jeszcze innym sonda przeprowadzana wśród bohaterów drugoplanowych odpowiadających na proste pytania na temat Andy’ego.

Czytelnik musi włożyć pewien wysiłek, by skleić te epizody w spójną narrację, opowiedzieć sobie losy bohaterów i naszkicować w głowie ich psychologiczne sylwetki. Dzięki temu Miotacz śmierci jest jeszcze bardziej nieoczywisty.

Polska orgia

Teraz pozwolę sobie nieśmiało polecić piąty numer zina Warchlaki, którego tematem są wszystkie odmiany miłości fizycznej i pornografii. Moja nieśmiałość w poleceniu nie bierze się z tematyki czy jakości numeru, ale z faktu, że znalazła się w nich i nowelka do mojego scenariusza, zilustrowana przez Błażeja Kurowskiego. Uważajcie zatem: zachodzi konflikt interesów.

Nawet gdyby przyjąć, że moja i Błażeja nowelka jest najgorszym polskim komiksem w historii polskiego komiksu (a nie jest, chociażby dlatego, że Błażej jest doskonałym rysownikiem) warto się z Warchlakami zapoznać. To niezwykle udany zbiór, spełniający swoją rolę zarówno na poziomie edukacyjnym — przegląd przez kilkudziesięciu polskich artystów, jak i czysto pornograficznym.

Fot. Gildia

Zebrane nowelki opowiadają o najróżniejszych układach i nie dyskryminują żadnych preferencji. Mamy tu ciała i szczupłe, i pełniejsze, i młode, i starsze. Są opowieści stricte romantyczne i stricte pornograficzne. Jest dużo realizmu i trochę fantastyki. Są układy otwarte i tradycyjne małżeństwa. Jest nieco kinky miłości, ale są i bezpieczne akcje rozgrywające się w łóżku. Niektórzy bohaterowie są hetero, niektórzy homo, a niektórzy przedstawieni zostali w postaci trójkątów i kwadratów. Ba, znalazło się nawet miejsce dla fetyszu, którego najbardziej obawia się głównonurtowa pornografia — stosunku heteroseksualnego niezakończonego wytryskiem! (Porno bez money shot, kto to słyszał!)

Prywatnie najbardziej podobały mi się nowelki Katarzyny Borkowskiej i Falauke. Borkowska ciekawe i zabawnie gra z pojęciami brudu i nieczystości, tak chętnie nadużywanymi przy okazji polskich dyskusji o pornografii — zanurzonych po uszy w katolickich uprzedzeniach, zdominowanych przez konserwatywną, patriarchalną perspektywę. Falauke z kolei zaproponowała mocną historię porno rozgrywającą się pomiędzy dorosłymi ludźmi, którzy potrafią rozmawiać o swoich potrzebach. Nowela Falauke wyróżnia styl nawiązujący do znanych ze świerszczyków foto-opowieści. Z powodu fotograficznej dosłowności odbieram ten komiks jako najmocniejszy w zbiorze. Choć przecież w innych opowieściach rozgrywają się ostrzejsze sceny.

Interesujące są też oba komiksy narysowane przez Katarzynę Witerscheim — do scenariuszy Moniki Bernackiej i Magdaleny Garmot. Obie opowiadają proste historie o czerpaniu radości z bliskości. Zaś lekka, nieco mangowa kreska Witerscheim udanie podbija ich bezpretensjonalność. Zresztą podobny, bezpretensjonalny efekt udało się uzyskać także innym autorom i autorkom —chociażby Agnieszce Czachór (która wraz z Janem Mazurem opowiada o otwartym związku) i skupiającej się na kobiecej przyjemności Eimmy.

Powyższy wybór jest oczywiście czysto subiektywny. Jak to mówią — każdemu jego porno. Największą siłą Warchlaków 5 jest to, że wszyscy znajdą tu coś dla siebie.

Japonia rządzi. W popkulturze

Na koniec polecę książkę Czysty wymysł. Jak japońska popkultura podbiła świat Matta Alta. Nie jest to pozycja stricte komiksowa. Mowa w niej o największych fenomenach japońskiej popkultury i tym, jak przedostały się one na Zachód i jaki miały na ten Zachód wpływ. Obok mangi i anime, są tu więc i japońskie zabawki, i Tamagotchi, i gry wideo, i Hello Kitty, i walkman. Jest nawet rozdział poświęcony 2chanowi, 4chanowi i 8chanowi, i temu, jak japońska kultura fanowska przyczyniła się do wzrostu toksycznej fali prawicowego radykalizmu.

Fot. Literia

Mnie oczywiście najbardziej interesowały wątki o komiksie i animacji. W Polsce trudno jest znaleźć rzetelne opracowania na temat japońskiego komiksu. Matt Alt kompetentnie opisuje karierę Osamu Tezuki i jego wpływ na japońską popkulturę. Pokrótce zahacza o zjawisko Gekiga — czyli ruchowi młodych, zbuntowanych artystów, występujących przeciwko Tezuce, by promować dojrzalsze historie. Pisze o dojrzewaniu japońskiego fandomu i wpływie przemian politycznych na tematykę japońskich animacji. Dużo miejsca poświęca seriom Gundam i Neon Genesis Evangelion, a także filmom studia Ghibli.

Książka Alta najciekawsza jest w momentach, w których autor pozwala sobie na więcej swobody i zbacza w kierunku historii i antropologii. Niektóre tezy autora są ryzykowne (jak chociażby powiązanie sukcesu walkmana z konfliktem rasowym i klasowym w Stanach Zjednoczonych), ale rozbudowana bibliografia gwarantuje, że nigdy nie przekraczają granicy niedorzeczności. Autor dużo miejsca poświęca na osadzenie zjawisk, które opisuje w najnowszej historii Japonii. Można się więc dowiedzieć nieco o kryzysie ekonomicznym gnębiącym Japonię do dziś, o nieoczywistej fascynacji Japonii popkulturą Stanów Zjednoczonych czy o studenckich demonstracjach, które na przełomie lat 50. i 60. wstrząsały krajem. Alt ciekawie pisze także o japońskich kobietach; tym, a jakich stereotypach więzi je japońskie społeczeństwo i jak próbują się z tych stereotypów uwolnić.  Dobrze, że ten temat znalazł tyle miejsca w książce, bo to właśnie dzięki japonkom Hello Kitty jest jedną z najpotężniejszych marek na świecie a ludzie porozumiewają się za pomocą emoji.

Zobacz także:
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments