Comic Relief #20: Marsjański pogodynek, czarna dziura nastolatków i śląska dziedziczka
Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?
COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego – dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl
Czasem komedia, czasem ludobójstwo
Akcja pierwszego tomu serii The Weatherman osadzona jest w 2770 roku na Marsie. Siedem lat po wielkim zamachu terrorystycznym, w którym zginęła cała populacja Ziemi (18 miliardów ludzi) społeczeństwo zżerane jest przez żałobę i pragnienie zemsty. Problem w tym, że pościg za terrorystami z organizacji Miecz boży idzie opieszale. Kluczem do odnalezienia sprawców ziemskiego ludobójstwa ma się być tytułowy pogodynek – absurdalnie pozytywnie nastawiony do życia prezenter telewizyjny imieniem Nathan, który dowiaduje się, że jego osobowość jest sztucznym konstruktem stworzonym, by umożliwić ucieczkę jednemu z członków Miecza bożego.
Stworzona przez Judy LeHeup (scenariusz) i Nathana Foxa (rysunki) seria ma poważny problem z tonem. Z jednej strony The Weatherman opowiada o stracie i traumie. 18 miliardów ludzi zginęło. Tłumy mieszkańców Marsa gromadzą się na uroczystościach upamiętniających. W społeczeństwie kotłuje się wściekłość. Pragnienie zemsty jest tak wielkie, że w pewnym momencie przybiera formę torturowania człowieka w telewizyjnym reality show. Ba, miejscami komiks nawiązuje wręcz do traumy po 11 września i inwazji US Army na Irak.
Z drugiej strony The Weatherman to lekka, zabawna opowieść science fiction, stawiająca na niewyszukane poczucie humoru i dwuwymiarowych, zbudowanych wokół jednej emocji (a czasem cechy fizycznej) bohaterów. Kule świszczą na każdym kadrze, zwroty akcji zaskakują czytelnika co kilka stron, a poziom przemocy jest tak podkręcony, że niemożnością jest brać go na poważnie.
Czy zabawna, przygodowa historia może ze smakiem opowiadać o ludobójstwie, odpowiedzialności za grzechy i zbiorowej traumie? Być może w rękach bardziej utalentowanych twórców to by się udało. Jednak scenariusz Judy LeHeup traktuje podejmowane tematy ze zbytnią lekkością, oczekując jednocześnie, że czytelnik sam z siebie spoważnieje w tych krótkich scenach, gdy mowa o miliardach trupów, stracie najbliższych i poważnych dylematach etycznych (czy człowieka, który nie pamięta swojej zbrodni można sądzić za jej popełnienie?).
Nie pomaga też oprawa graficzna. Owszem, The Weatherman wygląda bardzo ładnie. Sceny akcji rysowanego przez Foxa są dynamiczne i (z kilkoma wyjątkami) łatwe do odczytania. Świetną robotę odwalił legendarny kolorysta Dave Stewart nasycając świat Marsa życiem, czyniąc go jednocześnie znajomym i egzotycznym. Problem w tym, że postaci o przerysowanej, cartoonowej mimice, wywijające wygibasy w akrobatycznych scenach akcji, otoczone tętniącym życiem i kolorowym światem kiepsko korespondują z depresyjnymi wątkami.
Przy czym nie jest tak, że czytając The Weatherman źle się bawiłem. Wręcz przeciwnie. Ale moja dobra zabawa wynikała z tego, iż w pewnym momencie, gdzieś na poziomie drugiego zeszytu (z sześciu zebranych w pierwszym tomie) zaakceptowałem fakt, że całe to gadanie o bólu i stracie jest… cóż, tylko gadaniem. Kostiumem przywdzianym przez głupią opowiastkę przygodową – jedną z tych, w których najważniejsze są tempo i zaskoczenia, a nie autentyczna refleksja.
Rzecz przetłumaczył Marceli Szpak. Jak zwykle świetnie. Wydało Non Stop Comics.
Komiksowy rozpad jaźni
Pewna historia to najlepszy komiks Gipiego wydany w Polsce. I najprawdopodobniej jeden z najlepszych komiksów, jakie przeczytacie w tym roku.
Ta opowieść ma dwóch głównych bohaterów, których dzieli 100 lat historii. Silvano Landi jest pięćdziesięcioletnim pisarzem rozpamiętującym w szpitalu własną przeszłość. Nie do końca wiemy, na jakie schorzenie cierpi. Być może rzeczywiście jest to „nagła schizophrenia” – jak sugeruje jeden z lekarzy. Być może jakaś forma demencji. Ale możliwe też, że Silvano wcale nie traci władz umysłowych, tylko z własnej woli pogrąża się we wspomnieniach i majakach, próbując zrozumieć, w którym momencie rozsypało się jego życie.
Drugim bohaterem jest Mauro – żołnierz walczący na froncie I wojny światowej, prapradziadek Silvano. Wysłany na samobójczy zwiad Mauro zostaje uwięziony wraz z przyjacielem w okopie między frontami. Przekonany o zbliżającej się śmierci rozmyśla o pozostawionych w domu żonie i dziecku.
Eklektyczna forma Pewnej historii może odstraszać potencjalnych czytelników, ale warto się w tę historię zagłębić. Bo im głębiej wgryzamy się w komiks Gipiego, tym więcej sensu ma jego forma.
To chaotyczna, pełna niedopowiedzeń, otwarta na interpretacje opowieść o pogrążonym w rozpaczy, rozpadającym się umyśle człowieka, który musi (lub chce) się skonfrontować z własną przeszłością, ale być może nie jest już w stanie. Trapiony błędami przeszłości, uwięziony w szpitalnej sali Silvano skacze pomiędzy różnymi okresami swojego życia, zmienia wątki, uwiesza się pojedynczych myśli, obrazów, słów, piosenek. Przypomina sobie małżeństwo, relacje z córką, rekonstruuje losy Maura.
Chaos w głowie głównego bohatera przedstawiony został nie tylko na poziomie narracji, ale i różnych technik rysowniczych. Gipi przeskakuje pomiędzy cienkopisowym szkicem i typowymi dla siebie akwarelowymi, malarskimi kadrami. Niektóre kadry są bardziej dopracowane, inne mniej. Jakby rozpadający się umysł Silvano cały czas walczył ze sobą, próbował uporządkować wspomnienia we właściwej kolejności, nadać im sens. Podobnym zabiegiem formalnym posłużyli się kiedyś artyści ze studia Gainax rezygnując w ostatnich odcinkach Neon Genesis Evangelion z dopracowanych, kolorowych kadrów na rzecz pustej przestrzeni, szkicu i prostej linii. A jeżeli czytaliście wcześniej, choć dwa moje teksty to wiecie, że porównanie do NGE zawsze jest u mnie komplementem.
Komiks wydało wydawnictwo Timof Comics, zaś przetłumaczył Jacek Drewnowski. Ja jednak chciałbym skierować waszą uwagę na pracę Jarka Obważanka, odpowiedzialnego za font i łamanie. Rzadko zdarza mi się przykładać wagę do fontu, ale w Pewnej historii pełni on niezwykle istotną rolę – zbliża czytelnika do głównego bohatera, pozwala mu wejść do jego głowy. Font dobrany przez Obważanka świetnie wywiązuje się z zadania. Jest jednocześnie osobisty i czytelny, nawet przy skreśleniach.
Żelazna klasyka
Powieść graficzna Charlesa Burnsa to jeden z tych komiksów, które po prostu wypada znać – obojętne czy jesteś jego fanką, czy nie. Zwłaszcza w Polsce, w którym Black Hole zawsze cieszyło się niezwykłą estymą. Do tego stopnia, że tytuł ten wygrał niedawno w plebiscycie na najlepszy komiks wydany przez Kulturę Gniewu w trakcie 20 lat istnienia wydawnictwa. I doczekał się właśnie kolejnego, trzeciego wznowienia.
Na poziomie fabularnym jest to opowieść o dojrzewaniu wymieszana z kryminałem i body horrorem. Oto przedmieścia Seattle w połowie lat 70. Wśród uczniów miejscowego liceum szerzy się tajemnicza choroba weneryczna – franca, jak nazywają ją nastolatki. Powoduje ona u zarażonych radykalne zmiany w organizmie objawiające się cielesnymi mutacjami. Jednemu z cierpiących na francę wyrastają dodatkowe usta na szyi. Innej błona między palcami. Niektóre mutacje są delikatne i łatwe do ukrycia. Niektóre wyraźnie naznaczają nosiciela w zasadzie wykluczając go z życia społecznego.
Głównymi bohaterami są Chris i Keith, uczniowie tej samej szkoły. Ona angażuje się w związek z chłopakiem, który przez przypadek zaraził ją francą. On, choć z początku podkochuje się w Chris, zmienia swoje uczucia, gdy poznaje Elizę – również nosicielkę choroby. Chris i Keith są zlęknieni i wiecznie napaleni. Boją się dorosłości, ale nienawidzą okresu dojrzewania. Pożądanie walczy w nich ze strachem przed zarażeniem. A potrzeba odnalezienia kogoś bliskiego, kogoś, kto pomoże przeżyć ten okropny okres dojrzewania jest dominująca.
Jak przystało na historię czerpiącą całymi garściami z crime comics lat 40. i 50. (spójrzcie tylko na grafiki) jest tu również zagadka kryminalna. Pośród dzieciaków dotkniętych chorobą, które uciekły z domów i założyły obóz w okolicznym lesie, dochodzi do tajemniczych zgonów. Kto okaże się mordercą? Choć komiks osadzony jest w latach 70., a oddaje hołd klasykom z lat 50. odpowiedź na to pytanie okaże się być o wiele bardziej współczesna.
Black Hole nie jest typową niezależną powieścią graficzną, którą czyta się z łatwością i przyjemnością. To nie Ghost World czy Blankets. Przez komiks Burnsa trzeba się przebijać. Narracja meandruje, grzęźnie w piętrowych retrospekcjach i psychodelicznych snach. Do tego styl Burnsa sprawia, że niektórzy bohaterowie są do siebie bliźniaczo podobni i czasami łatwo ich ze sobą pomylić. Warto jednak włożyć wysiłek w lekturę, bo jest to jeden z najbardziej oryginalnych popkulturowych portretów dojrzewania. Uczciwie obrazujący nastoletnie leki i obsesje. Być może nieco zbyt ciężki, przesadnie mroczny, miejscami nawet pretensjonalny (jak to opowieści o dorastaniu), ale koniec końców przekonujący, wręcz hipnotyzujący.
Tłumaczył Wojciech Góralczyk.
Helena Wiktora 2
Pierwszy tom Heleny Wiktorii autorstwa Katarzyny Witerscheim pozostawił mnie z niedosytem. Wszystko rozegrało się nieco zbyt szybko. Wątki zostały tylko zasygnalizowane. Postaci ledwie przedstawione. Owszem, świetnie mi się to czytało, ale chciałem więcej.
Z drugim tomem nie mam już takiego problemu. Nie tylko dlatego, że komiks jest o ponad 60 stron dłuższych. W najnowszej odsłonie opowieści o młodej dziedziczce węglowej fortuny intryga się zagęszcza a bohaterowie nabierają głebi.
Wciąż mamy do czynienia przede wszystkim z romansem (niemal każda bohaterka jest tu zakochana lub zainteresowana związkiem), ale rozbudowany zostaje także wątek ekonomiczny. Helena Wiktoria postanawia skupić się na swoim majątku i nauczyć nim zarządzać. A to oznacza starcie z mężczyznami zarządzającymi do tej pory interesem Krollów. Wątek ekonomiczny pozwala autorce wzbogacić nieco tło społeczno-historyczne. W drugim tomie mowa więc o Bismarku i tarciach narodowościowych na Śląsku. Osobiście z radością zobaczyłbym więcej takich wątków. Owszem, Witerscheim umiejętnie prowadzi romanse, ale to właśnie czas i miejsce akcji decydują o wyjątkowości Heleny Wiktorii.
Uczucie niedosytu po pierwszym tomie nie wynikało tylko z tego, iż był on początkiem historii. Paradoksalnie „problemem” jest także sprawność warsztatowa Witerscheim. Helena Wiktoria jest rewelacyjnie napisanym i opowiedzianym komiksem, przez który płynie się szybko i bezboleśnie. Anglosasi określają takie dzieła słówkiem „page-turner” i doskonale pasuje ono do Heleny Wiktorii. Witerscheim – całymi garściami czerpiąc z poetyki japońskiego komiksu – umiejętnie operuje ciszą, spojrzeniami i niedopowiedzeniami. Pozostawia na kadrach dużo światła. Gdy trzeba rezygnuje z ram kadrów. Innym razem odpuszcza tła, by skierować uwagę czytelnika na postaci lub dialogu.
Z tego powodu również drugi tom mierzy się z problemem zbyt szybkiej lektury. Wiele bym dał, by móc 1000-stronicową Helenę Wiktorię przeczytać w całości, za jednym zamachem. A nie czekać 2 lata na kolejne 200-250-stronicowe odcinki.
Polecam z całego serca. Zdecydowanie jedna z najlepszych i najciekawszych serii komiksowych tworzonych obecnie przez polskich artystów.