Fale. Lekarstwo jest oczywiste – surfuj [RECENZJA]
Zakochiwanie przez ekran telefonu
W debiutanckiej powieści graficznej amerykański ilustrator i surfer, AJ Dungo prowadzi równolegle dwie narracje. Pierwsza dotyczy kulturotwórczego znaczenia surfingu, jego popularności wśród wyspiarzy Hawajów i Polinezji. Druga to autobiograficzna, intymna narracja o odchodzeniu bliskiej osoby. Odróżnia je kolor. Dungo operuje monochromatycznymi planszami – opowieść o surfingu maluje w sepii, opowieść o miłości i odchodzeniu – w błękitach.
Historyczna narracja z rysem kolonializmu nakreśla sylwetki kultowych dla sportu postaci: Duke’a Kahanamoku, ojca współczesnego surfingu, który podczas olimpiady w 1912 roku w Sztokholmie w pływaniu stylem dowolnym na 100 metrów tak bardzo wyprzedza współzawodników, że zatrzymuje się, by upewnić się, czy próbują go dogonić; oraz Toma Blake’a, który znalazłszy na plaży starą deskę surfingową, podobnie Duke zaczyna surfować, a później, po przebadaniu zabytkowych desek w Muzeum Bishopa w Honolulu, udoskonala sprzęt, stając się współkreatorem popkulturowego fenomenu surfingu.
Dungo po raz pierwszy widzi Kristen w 2005 roku, tańczącą w tłumie w budynku szkoły średniej miejscowości Bellflower w Kalifornii. Kristen jest przebojowa i energiczna, Dungo to introwertyk (pisze zresztą o sobie: „Kiedy nie pracuje możecie znaleźć go w wodzie albo na parkingu, gdzie gapi się w przestrzeń). Historia na pozór trywialna. Ekran telefonu staje się łącznikiem zakochanych nastolatków w obliczu restrykcyjnych zasad wychowania, staje się też rezystorem przedłużających się pobytów w szpitalu. „Kiedy moje życie zaczęło wreszcie przybierać kształt, jej zaczęło się sypać” – pisze Dungo. Od początku jasne jest, że Kristen przegrywa walkę z rakiem. W niektórych scenach widzimy dziewczynę, której proteza nie przeszkadza w surfowaniu, w kolejnych już tylko obserwującą przyjaciół z pozycji wózka inwalidzkiego ustawionego na plaży.
Rysownik poznaje surfowanie dzięki Kristen i jej bratu, zaś genezę sportu – tworząc szkolny projekt. Surfowanie jest więc nie tylko tłem intymnej narracji, ale też łącznikiem (interesującym, choć może kreowanym zbyt uporczywie).
Fale jak słoje drzewa
Dungo buduje mozaikowy czas akcji. Z roku 1800 przenosimy się do 2015, następnie do 2008 i tak dalej. Wątki łączy problemowo, toteż nielinearna narracja nie sprawia wrażenia niespójnej.
Minimalistyczna grafika komiksu imponuje. AJ Dungo redukuje detale, kreuje uproszczone, ale dynamiczne kadry, zostawia światło tam, gdzie chce zatrzymać uwagę, nie boi się graficznych metafor. Tak dzieje się w scenie, w której główny bohater obejmuje Kristen, by po chwili zamiast dziewczyny w objęciach trzymać bukiet kwiatów. Lub gdy Kristen pokonuje kolejną remisję choroby – wyprostowana pośrodku rumowiska układa z kamieni wzniesienie i wspina się na nie.
Spośród wszystkich symbolicznych przedstawień wody artysta wybiera te niebanalne: ukojenie, spokój, bezpieczeństwo. Ocean i surfowanie w jego narracji to także wolność i rdzeń kulturowej tożsamości. Dungo fale rysuje jak słoje drzewa i robi to pięknie.
W rysunku jest subtelny – sensualna plansza z zalaną falami szpitalną salą porusza i nie wymaga dopowiedzeń. Podobnie sceny, gdy zwielokrotniona sylwetka nastolatka opada na łóżko odchodzącej dziewczyny.
Opowiedz moją historię
Dungo używa różnych manewrów literackich, które mogą uczynić narrację wciągającą. Mógłby uchodzić za znakomitego kopistę zabiegów, na które nadziewamy się takoż w literaturze, jak i w innych popkulturowych sztukach wizualnych. Odkrywczo więc nie jest, a powieść choć w zamierzeniu ciekawa, w warstwie tekstowej kuleje.
Fale Dungo przywodzą na myśl przeestetyzowane scenariusze mainstreamowego kina wojennego, w których umierający bohaterowie zawsze dokończą swą sentymentalną wypowiedź. Takoż literatura zna bohaterów, którzy na łożu śmierci proszą: „opowiedz moją historię”. W Poniedziałkowych dzieciach Patti Smith przywołuje w tekście wieloletniego przyjaciela, a wcześniej kochanka – Roberta Mupplethorpe’a, realizując tym samym złożoną wcześniej obietnicę.
Powieść, skądinąd znakomita: pasjonująca i nieupudrowana, być może jest efektem dystansu czasu, jaki powstaje między wydarzeniami a ich spisaniem. Bo, dla kontrastu, z komiksu Dungo można wynieść wyłącznie wyidealizowany obraz zmarłej dziewczyny. Wobec bohaterów swojej powieści autor jest czuły i ugrzeczniony, wobec czytelnika więc musi być formalny i enigmatyczny.
Z relacji bohaterów dowiadujemy się bowiem, że Kristen „wyglądała pięknie nawet w piżamie” oraz że „nigdy się nie poddała”.
Piękno, odrealnienie, romantyzm
Takich hasełek w Falach jest więcej: „Tom i Duke stali się nierozłączni, razem ujeżdżali fale”, „Zostawiła mnie w mroku. W towarzystwie deszczu. Osiem lat później zostawi mnie w ten sam sposób. Błyskawicznie i bez większego wahania, a moją jedyną pociechą będzie woda”.
Dungo ma skłonność do tworzenia melodramatycznych bonmotów i wielokrotnego puentowania wątków, co może robić wrażenie przy pierwszym czytaniu, przy każdym kolejnym powinno wywołać gorzką refleksję, jeśli nie zażenowanie (ale też przestrzeń memogenną – w podobną pułapkę wpadły zresztą równie refleksyjne prace Paulo Coelho). Przede wszystkim jednak nudzi. Narracji złożonej z samych puent bardzo trudno jest być wciągającą.
Dungo buduje mur niedopowiedzeń między czytelnikiem a wydarzeniami z przeszłości. Otrzymujemy piękną, ale odrealnioną (niczym, skądinąd również uznana, karpowiczowa Sońka) romantyczną powiastkę. Nie można mu odmówić jednego – jego debiutancka powieść graficzna jest po prostu piękna, choć daleko jej do fabularnego polotu Majrane Satrapi czy Wojciecha Wawszczyka. Nadaje się raczej do niespiesznego czytania: wchłaniana jako całość – traci.
Retrospektywna narracja odcina od współuczestnictwa w wydarzeniach, a złożona z podomykanych wątków i złotych myśli fabuła nie zostawia czytelnikowi przestrzeni. Ani na pytania, ani na interpretacje.