Nieśmiertelny Blaki i cudowny Śledziu – Comic Relief #14
Czym jest komiksowy cykl Comic Relief?
COMIC RELIEF to cykl comiesięcznych polecanek komiksowych prowadzony przez Tomasza Pstrągowskiego – dziennikarza i scenarzystę, doktora Uniwersytetu Gdańskiego, współzałożyciela podcastu Niezatapialni.pl.
Czerwony Pingwin wciąż żyje
Zacznijmy od narzekań starego człowieka.
Pierwszy tom komiksu Czerwony Pingwin musi umrzeć ukazał się w maju 2013 roku, a więc dokładnie 35 lat temu. Jest to o tyle problematyczne, że seria autorstwa Michała Śledzia Śledzińskiego jest prostą, nastawioną na akcję przygodówką. Sięgając po tom drugi, pamiętałem niewyraźnie, że podczas lektury pierwszego bawiłem się przednio. Ale było to jedyne wspomnienie, jakie mi po tej lekturze zostało. Musiałem więc odświeżyć sobie pierwszy album. Historia nie kończy się na tomie drugim, zakładam więc, że za te 7 czy 10 lat, gdy Śledziu narysuje tom trzeci, najpierw odświeżę sobie tom pierwszy (trzeci raz), a później drugi (drugi raz).
Przy tempie pracy Śledzińskiego narysowanie całości zajmie mu najpewniej kilkanaście lat. A z racji swojej pulpowości nie jest to seria, na którą czekam ze ściśniętym żołądkiem i napiętymi nerwami.
Ale to ja. Jeżeli wam nie przeszkadza przyjemność rozłożona na półtorej dekady (lub dłużej) to Czerwony Pingwin jest komiksem, po który zdecydowanie powinniście sięgnąć. Historia nierozgarniętej załogi pirackiego statku kosmicznego ładującej się w sam środek wielkiej kosmicznej awantury to być może najbardziej interesujący komiks przygodowy, jaki powstaje obecnie w Polsce. Śledziu stworzył niesamowicie bogaty świat, zaludnił go dziwacznymi, łatwymi do polubienia (choć nie zawsze satysfakcjonująco rozwiniętymi) postaciami i wrzucił je w sam środek zwariowanej intrygi.
Czego tu nie ma! Kosmiczni piraci; gadające owoce; włochate Momosy wyglądające niczym potomstwo Chewbacki i Kratosa; tajemne spiski; spektakularne sceny akcji; romans; dowcip; awantura.
Największym osiągnięciem Śledzińskiego jest to, że Czerwony Pingwin zaskoczy nawet największych wyjadaczy gatunku. Komiks wprost wypchany jest niespodziankami i pomysłami. I choć niektóre z nich lądują lepiej a inne gorzej, to przez całą lekturę napędzała mnie dziecięca ciekawość, każącą sprawdzić, co też Śledziu ukrył na kolejnej stronie.
WTRĄCENIE
Czerwony Pingwin musi umrzeć przypomina mi świetny 3-tomowy cykl Coda autorstwa Simona Spurriera (scenariusz), Mariasa Bergera (ilustracje) i Michaela Doiga (kolory), którego ostatni tom wydało właśnie Non Stop Comics (w doskonałym tłumaczeniu Marcelego Szpaka). Coda – zachwalana zresztą na okładce trzeciego tomu przez samego Śledzińskiego – to kipiące życiem i pomysłami fantasy, udatnie łączące komedię z patosem. Podobnie jak Czerwony Pingwin jest to jedna z tych lektur, które nawet w nudniejszych momentach przegadanej fabuły przykuwają uwagę tętniącym życiem światem, barwnymi postaciami i doskonałymi rysunkami.
KONIEC WTRĄCENIA
Zachwycająca jest strona graficzna Czerwonego Pingwina. Śledziński daleko odchodzi od realistycznej stylistyki Osiedla Swoboda – swojej najbardziej znanej serii – by zawędrować na terytorium lekkiej, czasem nawet anarchistycznej kreski i odważnie kładzionych kolorów. Dynamiczne kadrowanie, czytelne sekwencje akcji, dopracowane tła, pomysłowe projekty postaci – Czerwonego Pingwina ogląda się z nieustającym zachwytem.
Wielki powrót małego Blakiego
Pozostając przy polskich artystach, chciałbym gorąco polecić niepozorny komiks Blaki autorstwa Mateusza Skutnika (scenariusz, rysunki) i Karola Konwerskiego (scenariusz) (wyd. Timof Comics).
Blaki – jedna z najważniejszych postaci w historii polskiego komiksu – to mały ponury ludzik o wielkich uszach. Prowadzi zwykłe życie pozbawione wielkich przygód i zdecydowanie za wiele myśli. O codzienności, rodzinie, rozwieszaniu prania, kontaktach z innymi ludźmi, realizowaniu własnych ambicji, pracy etc. Swoje rozważania prowadzi wewnątrz własnej głowy podczas przerw na papierosa, kawę, czekając, aż wyschnie pranie czy w trakcie dłużącej się podróży.
Jerzy Szyłak pisał o Blakim tak: „Choć życie Blakiego jawi się jako monotonne, wcale nie jest nudne. Owe
Blaki nie jest Mateuszem Skutnikiem, ale jego życie jest bardzo podobne do życia swojego ojca. Stworzony na początku XXI wieku cykl był pionierskim tytułem dla polskiego komiksu autobiograficznego, odkrywając przed czytelnikami prosty fakt, iż historie obrazkowe nie muszą być poświęcone superbohaterom i sensacjom. A pulpowe medium doskonale nadaje się do podejmowania problematyki bliskiej każdego czytelnikowi.
Z początku Blaki ukazywał się w prowadzonym przez Dominika Szcześniaka Ziniolu. Później zadebiutował własnym albumem. Wydany obecnie przez Timof Comics album jest wznowieniem właśnie tego pierwszego samodzielnego albumu z 2005 roku. Cykl okazał się na tyle ciekawy, że drugi jego tom – zatytułowany po prostu Pan Blaki – został wydany przez wydawnictwo Znak. I znów, w 2007 roku było to wydarzenie bez precedensu. Wielkie, szanowane wydawnictwo schyliło się do polskiego komiksu undergroundowego i przygarnęło postać, która jeszcze przed chwilą brylowała na łamach amatorskiego zina. Inspirowany wykładami Leszka Kołakowskiego Pan Blaki zyskał rozgłos i przyniósł mainstreamowe uznanie Skutnikowi i Konwerskiemu. W 2008 roku ukazał się zbiór pasków o Blakim, a w 2014 roku album Blaki. Czwórka. Oba te komiksy były już samodzielnymi dziełami Mateusza Skutnika.
Jak Blaki sprawdza się po 15 lat od premiery? Zaskakująco dobrze. Choć niektóre komiksy pokazują świat, który już się skończył (kto jeszcze wywiesza pranie na świeżym powietrzu?) to problemy podejmowane przez Skutnika i Konwerskiego się nie zestarzały. Blaki zachęca do zadumy nad codziennością, uzmysławiając czytelnikowi, że Zwykłe Życie™ bywa o wiele ciekawsze niż nawet najbardziej szalone przygody.
Lektura obowiązkowa.
DISCLAIMER
Mateusz Skutnik jest moim przyjacielem i popełniliśmy kiedyś wspólnie komiks.
Chwała i śmierć w stylu lat 70.
Wydane przez Non Stop Comics Death or Glory Ricka Remendera (scenariusz) i Bengala (rysunki) (tłum. Maciej Pęśko) to unurzane w amerykańskim kinie z lat 70. czytadło sensacyjne. Tylko tyle i aż tyle.
Główną bohaterką komiksu jest Glory. Młoda kobieta, której rodzice zakochali się kiedyś w etosie kina drogi i postanowili spędzić życie na śmiganiu wielkimi ciężarówkami po amerykańskich autostradach. Z czasem znaleźli ludzi myślących podobnie i razem zbudowali wędrowną społeczność – coś na kształt freelancerskiego konwoju transportowego, przemierzającego kraj w poszukiwaniu wolności i kolejnych zleceń.
Gdy poznajemy Glory życie konwoju nie jest już takie piękne. Wielkie firmy transportowe zabetonowały rynek usług transportowych, a życie poza systemem przestało być opłacalne w momencie, gdy tirowcy-wolnościowcy zaczęli się starzeć i zapadać na przewlekłe choroby. By ratować schorowanego ojca, charakterna Glory wsiada do swojego zaufanego muscle cara i postanawia okraść podejrzany transport organizowany przez byłego męża. Nie spodziewa się, że w ciężarówce nie znajdzie pieniędzy, ale żywych ludzi.
W komiksie Remendera i Bengala najciekawsze są etos i stylistyka. Z każdej strony albumu wylewa się uwielbienie dla amerykańskiego kina drogi lat 70. Ryczące muscle cary wyglądają, jakby dopiero co wyjechały z planu Vanishing Point Richarda Sarafiana. A pomagający sobie nawzajem kierowcy tirów zorganizowani są na podobieństwo bohaterów Konwoju Sama Peckinpaha. Autorom udaje się też oddać klimat tych filmów: w tle widzimy bezkres amerykańskiego Southwestu, każdy nosi tu broń, a poubierani jak rednecki bohaterowie są akurat na tyle szaleni, byśmy uwierzyli, iż wynika to ze specyficznego amerykańskiego fetyszu na temat wolności i niezależności.
Jeżeli lubicie takie klimaty, będziecie się doskonale bawić, czytając Death or Glory. Akcja jest tu wartka, główna bohaterka charyzmatyczna, a rysunki Bengala świetnie to wszystko obrazują. Może was tylko nieco przestraszyć poziom brutalności.
Jeżeli natomiast nie lubicie takich klimatów, spokojnie możecie sobie Death or Glory odpuścić. To typowy komiks akcji bez żadnych większych ambicji. Na rodzimym rynku można znaleźć kilka o wiele ciekawszych tytułów sensacyjnych. Ba, niektóre z nich są nawet autorstwa Ricka Remendera (Deadly Class).
Kafkowski rynek książki
Trasa promocyjna Andiego Watsona (wyd. Marginesy, tłum. Jacek Żuławnik) to urocza opowieść o drugorzędnym angielskim pisarzu G. H. Fretwellu, odbywającym trasę promocyjną swojej najnowszej książki w mieście terroryzowanym przez seryjnego mordercę.
Fretwell to spokojny, ustatkowany pisarz, którego wszyscy zdają się ignorować. Żona niespecjalnie przykłada się do rozmów. Ukochane dziecko nie ma czasu podejść do telefonu. Szef wydawnictwa go unika. A na spotkania autorskie, na których ma promować swoją książkę, nikt się nie stawia. Fretwell przyjmuje to ze spokojnym rozczarowaniem, jakby przyzwyczajony do tego, że tak wygląda życie. Nie ma w nim gniewu. Szczerze mówiąc, w ogóle wydaje się być pozbawiony zdolności do gwałtowniejszych emocji. Zamykany w coraz podlejszych hotelach, naciągany, okradany, oskarżany o najróżniejsze bezeceństwa mierzy się z życiem takim, jakie ono jest – rozczarowującym, bezwzględnym, okrutnym.
Można więc odczytywać Trasę promocyjną jako komiks o życiowym stoicyzmie. Można też doszukiwać się w nim satyry na współczesny rynek książki. Czytelnik nigdy nie dowiaduje się, o czym opowiada książka Fretwella i czy jest właściwie dobra. Recenzję, na którą autor czeka, ma napisać jego dawny znajomy. Póki ta się nie ukaże, czytelnicy w ogóle nie są zainteresowaniu Fretwellem – jeżeli ktoś chce kupić książkę to albo przez przypadek, albo na prezent. Podobnie niezainteresowany jest sam wydawca, przeznaczający czas i energię na promowanie autorów bardziej dochodowych. W obrazowanym w Trasie promocyjnej ekosystemie wydawniczym – zamieszkałym przez czytelników, autorów i wydawców – sama proza zdaje się być najmniej ważna. Książki są tu nie tyle dziełami sztuki, narracjami skrywającymi prawdy i nowe światy, ale zwykłymi przedmiotami poddającymi się wszechwładnym prawom rynku.
Jest w końcu Trasa promocyjna uroczą, kafkowską opowiastką o bezsile jednostki w starciu z bezdusznymi mechanizmami kapitału i administracji. Przestawiany z kąta w kąt Fretwell przypomina nieco Józefa K. błąkającego się po korytarzach urzędów. Ducha Franza Kafki czuć zwłaszcza w ostatniej części komiksu, gdy do akcji wkracza wszechpotężna machina sądownicza, a Fretwell – najprawdopodobniej zaznajomiony z twórczością Kafki – przyjmuje jej wyroki i poczynania ze spokojem i rezygnacją.
Watson posługuje się delikatną, cartoonową kreską przypominającą nieco komiksy prasowe – zwłaszcza z uwielbianego przez zachodnich intelektualistów New Yorkera. Tempo narracji jest płynne. Dialogi zabawne. Kadrowanie przewidywalne. Projekty bohaterów urocze.
Osobiście nie jestem wielkim fanem takich historii. Nie umiem się utożsamić z ich bohaterami. Potrafię jednak docenić dobrze zrealizowaną powieść graficzną, kiedy ją widzę. Trasa promocyjna to dobrze zrealizowana powieść graficzna, która nie trafiła do mojego gustu. Może z wami będzie inaczej.
Prawie jak Mister Miracle
Zachwycałam się kilka miesięcy temu miniserią Mister Miracle Toma Kinga i Mitcha Geradsa – jedną z najciekawszych opowieści superbohaterskich wydanych w Polsce w ostatnich latach. Tym razem Egmont Polska uraczył nas tomem Omega Men autorstwa tegoż samego Toma Kinga (scenariusza) i całego sztabu rysowników, kolorystów i speców od tuszu: Barnaby Bagendy, Toby’ego Cypressa, Ig Guara, José Marazna Jra, Ramulo Fajardo Jra, Tomeu Moreya i Hi-Fi (tłum. Tomasz Sidorkiewicz). Nie jest ona tak dobra, jak Mister Miracle, ale to wciąż kawał porządnego komiksu superbohaterskiego, który polecam każdemu, kto szukałby interesującego mainstreamowego one-shota (a w szczególności fanom opowieści o korpusie Latarni).
Akcja Omega Men rozgrywa się w układzie Wega rządzonym przez imperium Cytadeli. Tytułowa organizacja to mała, ale bardzo niebezpieczna grupa terrorystów, próbujących obalić porządek zaprowadzony przez Cytadelę. Fabuła zaczyna się w momencie, gdy w ręce grupy wpada Kyle Rayer – Biała Latarnia tymczasowo pozbawiony pierścienia. Choć Rayer miał pertraktować pokój, odegra kluczową rolę w spisku mającym obalić Cytadelę.
King i jego współpracownicy biorą na warsztat temat terroryzmu i tego, jak państwowa propaganda manipuluje dyskursem publicznym, obrazując swoich wrogów, jako bezwzględnych i szalonych. Dużo tu filozofowania na temat kłamstw, totalitaryzmów i natury władzy. Nie spodziewajcie się jednak jakichś głębszych rozważań czy zaskakujących wniosków. King nie zapomina, że tworzy superbohaterski akcyjniak, skupia się więc na scenach akcji i fabularnych fikołkach. Nawet jeżeli ma na tym ucierpieć warstwa filozoficzna komiksy – czasem nieznośnie naginana do schematów fabularnych.
Największe wrażenie Omega Men robi w momentach, w których King wyciska ostatnie soki z oklepanej dziewięciokadrowej kompozycji planszy. Podobnie jak w Miracle Man także tym razem można odnieść wrażenie, że twórcy wręcz popisują się umiejętnością sprawnego prowadzenia narracji. Komiks czyta się niezwykle płynnie, a wybijany kolejnymi kadrami rytm wchodzi czytelnikowi pod skórę i skłania do przeczytania kolejnej strony. I jeszcze jednej. I jeszcze jednej…
Omega Men zatrzymuje się gdzieś pomiędzy typowym mordobiciem z DC Comics a ambitniejszą produkcją wykorzystującą superbohaterów, by poruszać poważniejsze tematy (w stylu Mister Miracle czy All-Star Superman). I choć trochę szkoda, że King nie wspina się tu na te same wyżyny co w Mister Miracle i tak czytało mi się Omega Men doskonale.