Niewysłuchany gniew lat 90. [FISH&CHIPS #22]

Tomasz Pstrągowski Publicystyka Publikacja: 3.05.2021, 9:00 Aktualizacja: 3.05.2021, 9:00
Prime Time przypomina, jak wiele osób zostało wykluczonych z dyskursu społecznego III Rzeczpospolitej. Film co pewien czas przerywają migawki z autentycznych programów informacyjnych tamtych czasów. Materiały te pełne są ludzi zapomnianych i porzuconych, próbujących walczyć o swoje, zwrócić na siebie uwagę.
0 Udostępnień

22 lata temu w Polsce

Nie pamiętam, gdzie się bawiłem ostatniego dnia 1999 roku. Doskonale pamiętam za to schemat wszystkich mych licealnych imprez. I jestem pewien, że można go przyłożyć także do nocy, gdy „wkraczaliśmy w nowe tysiąclecie” (wcale nie).

Najpewniej przyszedłem ok 19:00. Tańczyłem i piłem do 22:00, może 23:00. Później już tylko piłem. W okolicach północy – w Sylwestra zazwyczaj wcześniej niż później – znajdowałem się w tym dziwnym stanie pomiędzy pijackim objawieniem a utratą przytomności. I najprawdopodobniej wylewałem właśnie na kogoś swoje frustracje. Jeżeli ten ktoś miał szczęście słuchał bełkotliwych wywodów historyczno-politycznych na temat wszystkich niesprawiedliwości dziejowych, które spadły na Polskę. Jeżeli miał pecha… cóż, często się w Fish&Chips otwieram, taka jest konwencja cyklu, ale nawet tutaj nie przywołam tych głupot, które opowiadałem w gorsze dni, gdy wypływała ze mnie wściekłość wymieszana z pogardą do siebie. Podlana unikalnym koktajlem hormonalnym dorastającego chłopca.

Jak każdy pijany nastolatek lubiłem dorwać się do Winampa i katować innych swoją muzyką. W 1999 roku był to najpewniej Offspring, Nirvana czy Green Day, ale w Sylwestra 2002 do mojego repertuaru weszły kawałki Cool Kids of Death. „Mamy butelki z benzyną i kamienie/wymierzone w ciebie” śpiewała moja nowa ulubiona kapela, werbalizując uczucia, których ja sam nie potrafiłem zrozumieć. A co dopiero wyrazić.

Wściekłość III RP

Sebastian (grany przez Bartosza Bielanię), główny bohater filmu Prime Time w reżyserii Jakuba Piątka ma ten sam problem co ja. Nie potrafi wyrazić swojej frustracji. Coś go zżera, nie daje mu spokoju, nie pozwala normalnie żyć. I Sebastian chce coś z tym zrobić. Najchętniej wykrzyczeć całemu światu prosto w twarz wszystkie swoje bolączki. Ale nie ma pojęcia, jak to zrobić. Nie potrafi się komunikować. Nikt nigdy go nie słuchał. Dlatego decyduje się wejść w podwójną rolę agresora i ofiary; wkroczyć z bronią do studia nagraniowego telewizji, wziąć dwoje zakładników i zażądać transmisji na żywo.

Dawno nie widziałem filmu tak dobrze łapiącego ducha epoki, o której opowiada. Duża w tym zasługa scenografii, kostiumów i rekwizytów. Prime Time rozgrywa się na planie kiczowatej telezabawy. Jednej z tych, w których Polacy upatrywali szansy na spełnienie amerykańskiego snu, ścięcie życiowych zakrętów i szybką przesiadkę z siermiężnej post-PRL-owskiej codzienności do krainy „tych, którym się udało”.

W konkursie prowadzonym przez gwiazdę telewizji, Mirę Kryle (Magdalena Popławska), można wygrać szpetny mały samochód. Autko stoi tuż obok, jakby na dowód, że istnieje naprawdę. Z jednej strony podkreśla tandetę konkursu, w którym jest główną nagrodą. Z drugiej jednak przypomina, jak źle wyglądała ówczesna rzeczywistość. Jak mało zarabiali Polacy. Jak licho mieli. Jak niewiele im trzeba było do szczęścia. Zwyciężczyni konkursu odbiera telefon akurat, gdy na plan wchodzi Sebastian i zastrasza prowadzącą. Kobieta – choć słyszy, że z drugiej strony dzieje się coś nie tak – nie odkłada telefonu, nie przerywa połączenia. Wszak to jej jedyna szansa na wygranie… czegokolwiek.

Ale Prime Time łapie ducha lat 90. nie tylko świetnymi dekoracjami i przywołaniem zapomnianej formuły konkursów 0-700. Obraz Piątka przypomina, jak wiele osób zostało wykluczonych z dyskursu społecznego III Rzeczpospolitej. Film rozgrywający się w siedzibie stacji telewizyjnej (najprawdopodobniej TVP) co pewien czas przerywają migawki z autentycznych programów informacyjnych tamtych czasów. Materiały te pełne są ludzi próbujących walczyć o swoje, zwrócić na siebie uwagę.

Mamy więc protestujące pielęgniarki, których pensje do dziś powinny szokować każdego rozgarniętego Polaka. Mamy wściekłych górników, którym zamykano zakłady pracy, nie proponując jednocześnie gruntownego, konstruktywnego planu na przyszłość, według którego mogliby uporządkować życie „po kopalni”.

Mamy kilku młodych chłopaków, pozbawionych jakichkolwiek złudzeń, planujących skończyć szkołę i wyjechać do Niemiec. Mamy w końcu rolników, których III RP zdradziła zamykając PGR-y i wrzucając w rynkową rzeczywistość. A gdy chcieli wprowadzić swoje problemy do ogólnonarodowej dyskusji, zwyzywano ich od warchołów i prostaków. Tylko dlatego, że jeden z ich liderów — Andrzej Lepper — przemawiał językiem nie do zaakceptowania dla telewizyjno-politycznej elity.

Podobnie wykluczony zdaje się być Sebastian. Film nigdy nie zdradza, co właściwie chłopak chciałby powiedzieć na wizji, ale wszystkie tropy sugerują, iż jego przesłanie nie przystaje do lansowanego w telewizji obrazka o wspaniałej, nowoczesnej Polsce.

Sebastian jest albo przedstawicielem dyskryminowanej mniejszości seksualnej (w 1999 roku nawet bardziej prześladowanej niż w roku 2021), albo niezaradnym młodym mężczyzną, któremu się nie powiodło (a przecież Polak miał być symbolem potransformacyjnego sukcesu), albo przewrażliwioną, „roszczeniową” ofiarą przemocowego ojca.

Co więcej, chłopaka ogranicza nawet jego własne ciało — cierpiąc na zaburzenie mowy nie potrafi wyrazić uczuć nawet wtedy, gdy w końcu dostaje szansę. Zamiast wykrzyczeć ojcu swój gniew, wystawia się na kolejne ciosy.

Pustosłowie zamiast empatii

Jednocześnie Prime Time przypomina, jak niewiele do zaoferowania miała Polska AD 1999. Na desperacki czyn Sebastiana państwo (i państwowa telewizja) potrafi odpowiedzieć tylko przemocą i oszustwem. Chłopak długo jest zwodzony i okłamywany. Policja i prezes telewizji mamią go, iż audycja na żywo już zaraz się zacznie, choć w rzeczywistości nie zamierzają spełnić jego żądań. Gdy chłopak się w końcu poddaje policjanci pokazowo go glanują, jakby chcieli dać nauczkę nie tylko jemu, ale i potencjalnym naśladowcom; nauczyć ich, że w Polsce ludzie, którym się nie powiodło, mają siedzieć cicho.

W ogólniejszym planie historycznym Prime Time przywołuje nieśmiertelnych polskich polityków, młodszych o 22 lata, ale powtarzających te same banialuki co dziś.

Przez ekran przewija się Janusz Korwin-Mikke, popularyzator okrutnego, darwinistycznego podejścia do wszystkich problemów społecznych. Zapomnieć o tych, którym się nie udało. Zlikwidować państwo opiekuńcze. Przemienić społeczeństwo w arenę walki, na której silniejsi będą żerować na słabszych.

Jest i Leszek Balcerowicz, architekt terapii szokowej zaserwowanej polskiej gospodarce. Wypowiada charakterystyczne dla siebie (i dla całej III RP) zdanie: „Nie sztuka powiedzieć: damy wam więcej pieniędzy. Sztuka powiedzieć: nie damy więcej pieniędzy”.

A na koniec dostajemy noworoczne orędzie prezydenta Kwaśniewskiego. Tak puste i pełne frazesów jak to tylko możliwe. Zestawione z desperacją Sebastiana i migawkami z Polski, sprawia wrażenie okrutnego, rozbudowanego żartu a nie autentycznego przemówienia, które mógłby wygłosić odpowiedzialny mąż stanu.

A media? Tu problem tkwi nie tylko w tym, iż prezes odmawia Sebastianowi głosu, ale i w propozycji programowej. Bo telewizją końca lat 90. rządził kicz i mamona (w tym względzie niewiele się zmieniło zresztą). Nie jest przypadkiem, że Sebastian wkracza na plan konkursu 0-700. Ani że Balcerowicz wygłasza swoją mądrość w programie autiotele, w którym widzowie mogą wyrażać swoją opinię, płacąc za połączenie wysokie stawki. Telewizja przedstawiona w Prime Time nie jest zainteresowana poważną debatą ani rzetelnym dziennikarstwem. To maszynka do robienia pieniędzy. Kiczowaty jarmark w najgorszym wydaniu.

Toksyczna polska męskość

Ciekawie zaprezentowane zostały w Prime Time podziały płciowe i klasowe przebiegające przez polskie społeczeństwo.

Po stronie policyjno-korporacyjnej tylko kobiety odczuwają empatię wobec Sebastiana. Lena – młoda negocjatorka – dąży do deeskalacji konfliktu. Z kolei wydająca program Laura reaguje, gdy nadgorliwi antyterroryści katują chłopaka. Nic dziwnego, że to właśnie ona stanie się powierniczką prawdy o wyczynie Sebastiana. Nie wiemy jednak, czy przechwycone nagranie opublikuje, czy wykorzysta je do robienia kariery.

Jest jeszcze jedna postać empatyzująca z Sebastianem. To Grzegorz (Andrzej Kłak), drugi z zakładników. Gdy ranna Mira zostaje uwolniona Grzegorz także ma szansę uciec. Nie wykorzystuje jej. Wraca do roli zakładnika. Jakby miał nadzieję, że chłopak wykrzyczy także jego gniew. Gniew kiepsko opłacanego, pogardzanego pracownika ochrony, którego życie jest mniej cenne niż życie telewizyjnej gwiazdy. I którego owa telewizyjna gwiazda nawet nie kojarzy – choć od 2 lat pracują w tym samym budynku, a Grzegorz pomógł jej kiedyś naprawić samochód.

Pozostałe postaci Prime Time nie mają dla Sebastiana litości. Prezes jest wkurzony, że przerwano mu wieczór. Nie zamierza z chłopakiem dyskutować. Policjant dowodzący akcją od początku forsuje rozwiązanie siłowe. Zdaje się, że najchętniej by napastnika po prostu sprzątnął. Ojciec Sebastiana, zamiast deeskalować konflikt i okazać synowi wsparcie, wykorzystuje okazję, by raz jeszcze go upokorzyć. Zaś Mira bez zawahania się przedkłada swoje życie nad życie Grzegorza.

Desperacja Sebastiana wydaje się jeszcze bardziej zrozumiała, gdy uświadomimy sobie, że oboje przedstawiciele klasy wyższej przedstawieni w Prime Time – prezes i Mira – mogliby rozwiązać jego problemy jednym telefonem. Mira nawet wykonuje taki telefon. Zostaje jednak zablokowana przez samca stojącego wyżej w hierarchii.

Konfekcjonowany bunt?

Prime Time jest filmem do szpiku antynostalgicznym. W obrazie Piątka lata 90. to nie uroczy, przaśny czas, gdy wszystko było prostsze, obyczaje łagodniejsze, a zimy prawdziwsze. Nie ma tu dobrotliwej zadumy nad siermiężnością ówczesnych strojów czy popularnych piosenek. Jest za to obraz nieuczciwie urządzonego kraju; mamiącego powierzchownym blichtrem, ale pod powierzchnią rozedrganego i rozemocjonowanego; urządzonego tak, by te emocje nie miały gdzie ujść; odcinającego całe klasy społeczne od głównego nurtu dyskursu; wyśmiewającego i atakującego ich skargi i lęki.

Czy można było inaczej urządzić Polskę? Pewnie tak. Ale takich odpowiedzi łatwo udzielać z perspektywy 20-30 lat, gdy dokładnie widać, gdzie zawiedliśmy, a gdzie wyszło dobrze. Wbrew pozorom nie jestem radykalnym przeciwnikiem planu Balcerowicza, choć chyba każdy wrażliwy człowiek, że profesor powinien był się porozumiewać ze społeczeństwem nieco łagodniejszym językiem.

W 2002 roku byłem zachwycony, że Cool Kids of Death wyartykułowało moją nieskonkretyzowaną wściekłość. Że w końcu ktoś sięgnął po „butelki z benzyną i kamienie”, i wycelował je w „człowieka w pierwszym rzędzie”.

Ale już w 2003 roku ten sam Cool Kids of Death śpiewał ironicznie o „armii zbawienia, która wyszła z podziemia/lecz natychmiast kazano jej wrócić”. A poprzedni album grupy i głośny tekst Kuby Wandachowicza ogłaszający narodziny Generacji Nic kapela puentowała słowami: „Dla tych z generacji nic wymyślono wreszcie coś/Konfekcjonowany bunt konfekcjonowaną złość”.

Być może Prime Time to właśnie taki konfekcjonowany bunt. Komentujący odległą epokę z bezpiecznego dystansu dwóch dekad. Dystrybuowany przez Netflix – ulubioną platformę uprzywilejowanej klasy średniej. Odegrany przez najmodniejszego obecnie polskiego aktora.

Na te zarzuty odpowiem memem: Well, it’s something.

Zobacz także:
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments