To „Coś” nigdy nie umarło w śniegu – Kreski #1
„Ukryję tę taśmę, gdy skończę nagranie. Jeśli wszyscy zginiemy, przynajmniej ona pozostanie. Burza trwa już 48 godzin, nadal nic nie wiemy. Kiedy to coś atakuje, przedziera się przez ubranie. Windows znalazł podarte kalesony, jednak nie wiadomo, do kogo należały. Już nikt nikomu nie ufa i wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni” — powiedział do mikrofonu małego magnetofonu MacReady, grany przez Kurta Russela. Niedługo później jego bohater był już jednym z nielicznych, którzy wciąż walczyli o życie w płonącej i doszczętnie zniszczonej amerykańskiej stacji badawczej nr 31 na Antarktyce. Czekała go śmierć od mrozu albo coś o wiele gorszego…
Film „Coś” to horror science-fiction o istocie z innej planety, która wchłania, a później doskonale imituje każdą żywą istotę — niezależnie od tego, czy to zwierzę, czy człowiek. Wtapia się w środowisko, atakuje, gdy nie ma świadków. Może robi to, by przetrwać, a może by zmienić wszystko, co żywe w jeden wspólny organizm — siebie.
Akcja filmu dzieje się w oddalonej od cywilizacji stacji badawczej na Antarktyce, gdzie podobnie, jak w kosmosie, nikt nie usłyszy naszego krzyku. Wszystko natomiast zaczyna się od przypadkowego znaleziska w lodzie — dziwnej istoty, czekającej na wolność czasów prehistorycznych.
„Coś” Carpentera z 1982 było remake’iem filmu z 1951 roku „The Thing from Another World”, w reżyserii Christiana Nyby — obie produkcje natomiast były ekranizacją powiadania z 1938 roku „Who Goes There?” autorstwa Johna Wooda Campbella Jr. Coś” z lat 80. było wierniejsze oryginałowi niż czarno-biały klasyk science-fiction z lat 50.
Film wszedł do kin 25 czerwca 1982 roku i ciężko sobie wyobrazić gorszy moment dla tej premiery. Kilka tygodni wcześniej amerykańska publiczność oszalała na punkcie innego kosmity — „E.T.”. Stworka znacznie milszego niż zmiennokształtna, ociekająca śluzem i krwią kreatura z nocnych koszmarów. Także głośne medialnie wykrycia przypadków zakażeń HIV i zachorowań na AIDS w Los Angeles, Nowym Jorku i San Francisco w 1981 roku, mogły mieć wpływ na odbiór filmu. Zwłaszcza że w jednej ze scen bohaterowie byli zmuszeni do przeprowadzenia na sobie testu krwi, by w ten sposób sprawdzić, kto z nich jest jeszcze człowiekiem, a kto już nie.
Krytycy filmowi nie mieli litości dla tego filmu, który okazał się także finansowym fiaskiem. „»Coś« Johna Carpentera to głupi, przygnębiający, przekombinowany film, który łączy horror z science fiction, aby stworzyć coś, co nie tylko nie bawi, ale nie jest ani jednym, ani drugim… Z miejsca kwalifikując się jako śmieć” — pisał Vincent Canby dla „The New York Times”. Alan Spencer z magazynu „Starlog” wytykał filmowi: „Brak tempa, niechlujność w ciągłości wydarzeń, zero humoru, nijakie postaci oraz absolutny brak ludzkiego ciepła”. Natomiast „Sydney Magazine” pytało w swoim artykule „Czy to najbardziej znienawidzony film wszech czasów?”. Nawet mistrz Ennio Morricone, który skomponował ścieżkę dźwiękową, dostał za nią nominację do Złotej Maliny (2016 roku, kiedy Quentin Tarantino użył w „Nienawistnej ósemce” niektórych nagrań z tej samej ścieżki, kompozytora uhonorowano Oscarem).
Świat nie był gotowy na „Coś” Carpentera, niewątpliwie jeden z najlepszych horrorów science-fiction w historii oraz — jak podaje strona Imdb — ulubione dzieło tego reżysera. Mimo to, z czasem i wciąż rosnącą popularnością i szacunkiem dla obrazu, pomysłów na kontynuacje zaczęło przybywać.
W 2005 roku Sci-Fi Channel ogłosiło plany nakręcenia czteroczęściowego miniserialu pt. „Return of the Thing” wyprodukowanego przez Franka Darabonta („Skazani na Shawshank”) i napisanego przez Davida Leslie Johnsona („The Walking Dead”). Jego akcja miał zaczynać się w momencie, w którym kończył się film Carpentera, następnie przenosić się do współczesności, czyli do 2005 roku, na pustynię Nowego Meksyku.
Chwilę wcześniej, bo w 2002 roku firma Computer Artworks wypuściła na rynek grę komputerową zatytułowaną po prostu „The Thing”. Gracz wcielał się w jednego z członków drużyny komandosów, którzy przybyli na miejsce opuszczonego i zniszczonego kompleksu badawczego nr 31 na Antarktyce, w którym działa się akcja oryginalnego filmu. Pozwólcie, że recenzję tego tytułu pozostawię kolegom z redakcji Zagrano.
Nie sposób też zapomnieć o kinowym prequelu „Coś”, zatytułowanym… „Coś”, o którym zwyczajnie nie chce mi się pisać, by nie sprawiać wam przykrości ilością kiepskich decyzji, jakie podjęto przy tej produkcji z 2011 roku. Nie wszyscy wiedzą jednak, że pierwszą bezpośrednią kontynuacją filmu Carpentera była komiksowa trylogia Dark Horse Comics, wydana w latach 1991-93.
Od autora: Dalsza część tekstu zdradza kluczowe elementy filmu i niektóre fragmenty komiksów.
Antarktyka. Noc. Stacja badawcza nr 31 stoi w płomieniach, większość kompleksu uległa zniszczeniu w trakcie wybuchu. Przy życiu pozostało dwóch ocalałych — MacReady i Childs (grany przez Keitha Davida). Obaj mężczyźni są wycieńczeni. Udało się? Czy potwór rzeczywiście nie żyje? A może potworem jest jeden z nich, idealna imitacja człowieka? Obaj patrzą na siebie niepewnym wzrokiem, szukają czegoś, co potwierdzi podejrzenia. MacReady w końcu częstuje Childsa butelką alkoholu. Mówi, że nie pozostaje nic innego, jak poczekać i zobaczyć, co się stanie. A co jeśli w butelce to nie był alkohol, tylko benzyna, wcześniej przygotowana pod koktajl Mołotowa, ale bestia w ludzkiej skórze nie zna smaku żadnej z tych cieczy, więc i tak bierze łyka? Co, jeśli potworem jest MacReady? Możemy się tylko domyślać — koniec filmu Carpentera pozostawia nam, widzom interpretację tego, co jest prawdą.
Wydana w 1991 roku przez Dark Horse Comics dwuczęściowa historia „The Thing from Another World” postanawia odpowiedzieć na to pytanie, jako że akcja komiksu zaczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się film.
Widzimy, jak MacReady przedziera się w zamieci przez śnieżne pustkowia, walczy z dmącym w twarz wiatrem, by ostatecznie dzięki zwykłemu szczęściu, zostać uratowanym przez japoński statek wielorybniczy. Niedługo później, już na pokładzie, zaraz po odzyskaniu przytomności jedyny ocalały ze stacji nr 31 postanawia wrócić do miejsca, gdzie zginęli wszyscy jego kompani. Musi być pewien, że to „Coś” też jest martwe, że zginęło w śniegu.
Co go spotka na miejscu? Gdzie się podział Childs? Czy świat czeka zagłada? Tak zaczyna się komiksowa trylogia, wydana w następującej kolejności: „The Thing from Another World” (scenariusz: Chuck Pfarrer, rysunki: John Higgins), „The Thing from Another World: Climate of Fear” (scenariusz: John Arcudi, rysunki: Jim Somerville) oraz „The Thing from Another World: Eternal Vows” (scenariusz: David DeVries, rysunki: Paul Gulacy). Całość liczy 10 zeszytów. Ich wspólnym mianownikiem jest pojawiająca się w nich postać MacReady’ego, którego komiksowi twórcy chcieli najwyraźniej wykreować na męski odpowiednik Ellen Ripley z serii „Obcy”; protagonistę, który wciąż staje do walki z ciągle powracającą kosmiczną bestią.
Z kronikarskiego obowiązku muszę jeszcze wspomnieć o wydanym w 1993 roku „The Thing from Another World: Questionable Research” (scenariusz: Ed Martin, rysunek: Ted Naifeh), które było niejako zwieńczeniem historii filmowego potwora, chociaż już bez udziału wspomnianego wcześniej MacReady’ego (a w 2011 wydano jeszcze one-shot z historią osadzoną w czasach Wikingów, ale ten komiks pojawił się na rynku raczej jako asysta do kinowego prequela, niż początek nowej serii).
Wszystkie komiksy z serii wyszły pod zmienioną nazwą, nawiązującą do tytułu czarnobiałego filmu z 1951 roku, by czytelnicy nie mylili ich z serią Marvel Comics o przygodach jednego z członków Fantastycznej Czwórki: The Thing.
Niestety, każda kolejna część z komiksowej trylogii okazywała się gorsza od poprzednich publikacji — tak samo pod kątem fabuły, jak i ilustracji. Suspens zastąpiono akcją, wychodząc z założenia, że trzon narracji wyjaśniono w filmie, więc teraz zostaje jedynie walka i eliminowanie kolejnych bohaterów. Szukając nowych pomysłów na wykorzystanie potwora z filmu „Coś”, zaczęto stawiać na zmianę otoczenia. Dlatego o ile początek historii wciąż dział się w śnieżnej scenerii, tak później akcje przeniesiono do argentyńskiej dżungli, a potem do rybackiego miasteczka u wybrzeży Nowej Zelandii. Zmiany dotyczyły także sposobu zachowania potwora, jego motywacji, jak i samych metod „zarażania” kolejnych ofiar.
Wszystkie te wady sprawiają, że nie sposób patrzeć na komiksy osadzone w świecie filmu „Coś”, jak na godną kontynuację dzieła Carpentera. Ich niedoskonałości pozycjonują je bardziej na trashowe artefakty komiksowej popkultury lat 90. A jeżeli macie słabość do takiej literatury, to zapewniam, że będziecie zachwyceni.
Wypada chyba jeszcze zapytać, czy to rzeczywiście definitywny koniec historii o potworze z filmu „Coś”? Nie mam zielonego pojęcia. Parafrazując słowa samego MacReady’ego: „Nie pozostaje nic innego, jak poczekać i zobaczyć, co się stanie”.
Paweł Mączewski – z wykształcenia socjolog, z zawodu dziennikarz. Były redaktor naczelny VICE Polska, obecnie sekretarz redakcji Magazynu Kreski, traktującego o sztuce komiksu. Współpracuje z zagranicznymi redakcjami VICE, ma swoją rubrykę o komiksach w magazynie PROwincja. Publikował w Gazecie Wyborczej, pisał felietony do Naekraniepl. W wolnych chwilach ogląda klasyczne horrory, stare filmy akcji oraz rysuje potwory.