Tomasz Samojlik: Kiedyś się zorientują, że nie potrafię rysować [WYWIAD]
Tomek Pstrągowski: Wydałeś mnóstwo komiksów. Masz wierną rzeszę czytelników. Współpracujesz ze znanymi ludźmi. Czujesz się komiksowym celebrytą?
Tomasz Samojlik: Wręcz przeciwnie. Obecnie stresuję się jeszcze bardziej niż przed pierwszym albumem. Mam wrażenie, że po prostu mi się poszczęściło. Moje albumy zostały dobrze przyjęte dzięki fartowi. Ludzie zaraz się zorientują, że ja tak naprawdę nie potrafię ani pisać, ani rysować.
Jak to?
Odczuwam wielki stres wobec kolejnego projektu. W 2018 roku zamknąłem dwie duże serie – „Ryjówkę” i western z Wajrakiem. Więc następna rzecz, którą zrobię, może się okazać totalną katastrofą. Już słyszę te głosy: „łe, poszczęściło mu się z Ryjówką, ale tak naprawdę te jego komiksy nie są nic warte, oszukał nas”.
Następna rzecz?
Pięć lat temu obiecałem komiks o nietoperzach i ludzie do dzisiaj mi to wypominają. A jeszcze wcześniej obiecałem komiks o borsukach. Całą sagę borsuczą. Więc to są moje dwa kolejne projekty. Materiały leżą i czekają. Mam nawet zaprojektowane okładki.
Nietoperze mają wiele sensu w tym momencie. Zauważ, że moje serie układają się w pewnym porządku gatunkowym. Ryjówka to fantasy. Umarły las – western. W międzyczasie były komiksy historyczne. I steampunk w Ostatnim Żubrze. A teraz pora na zmianę klimatu – nietoperze będą komiksem superbohaterskim zanurzonym w sosie zwierzęco-ekologicznym. Taki płodozmian pozwala mi zachować świeże spojrzenie. Naprawdę ekscytuje mnie to, że odstawiam wątki fantasy i zajmuje się Batmanem i X-Manami.
Jest jeszcze projekt, który realizujesz z Marcinem Podolcem…
To jeszcze inna para kaloszy. Spontaniczny projekt. Dwuczęściowy. Wydaje mi się, że będzie to najbliższy rzeczywistości komiks, jaki zrobiłem. Osadzony w leśnych, ekologicznych realiach. Obyczajówka, bez wątków fantastycznych, bez pastiszowania gatunków.
Jak doszło do tej współpracy?
Pewnego dnia znany, nagradzany rysownik Marcin Podolec zapytał, czy nie chcę z nim czegoś zrobić. Byłem tak zaskoczony, że w ogóle Podolec to rozważa, że od razu się zgodziłem. W ciągu trzech dni miałem propozycję. Później raz dwa napisałem scenariusz… Współpraca z Marcinem to bajka. To, w jakim tempie on pracuje. Jaką jakość oferuje. Przysyła mi plansze, a ja płaczę, bo wiem, że sam nigdy nie osiągnę takiego poziomu.
Jak się czujesz w roli scenarzysty?
Coraz pewniej. Dużo mnie nauczyło pisanie scenariuszy do animowanych Pompików i do pełnometrażowej Ryjówki przeznaczenia (właśnie skończyłem piątą wersję). W międzyczasie obkułem się teoretycznie. Przeczytałem sporo podręczników scenopisarstwa, odkrywając jednocześnie, że moje dotychczasowe komiksy łamały wszystkie możliwe reguły pisania scenariuszy. Żadnego podziału na akty. Żadnych punktów zwrotnych.
Więc tak, jak mówię: trudno nie mieć wrażenia, że udało mi się jakimś psim swędem… Prześlizgnąłem się i nikt nie zauważył, jak wielkie mam braki…
Skąd w tobie taki krytycyzm?
Mam kompleksy. Zwłaszcza na punkcie rysowania. Nie uważam, żebym posiadał talent. Rysowanie przez wiele lat było balastem, który ciągnął mnie w dół. Nie chciałem pokazywać nikomu tych badziewnych rysunków. Owszem, wysyłałem żarty rysunkowe to tu, to tam, ale nic z tego nie wychodziło, a i ja na nic nie miałem nadziei. Wiesz, pasek można jeszcze jakoś wymęczyć, ale przy dłuższej formie trzeba się obnażyć. A ja wiedziałem, że tych przysłowiowych pleców konia nigdy nie narysuję. Chociażbym nie wiem, jak się starał.
Przełamałem się dopiero przy Wiedźmunie. To był śmieszny komiks, a w takich krzywa morda czy źle postawiona kreska uchodzą. Ale potem znów zrobiłem krok wstecz i zaszyłem się w swojej norze.
Czemu?
Nie potrafiłem znaleźć dobrego tematu. Takiego, który mógłby tę moją kreskę unieść, przyćmić błędy, które cały czas popełniam. Znalazłem go dopiero w trakcie pisania doktoratu w Instytucie Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk. Pomyślałem wtedy, że moja kreska może się czemuś przysłużyć. Edukować ludzi. I przełamałem się. Pogodziłem się, że rysuję, jak rysuję i lepiej już nie będzie. Ale ta naukowa treść warta jest szerzenia.
Uwierz mi, że to nie jest łatwe. Przecież nie jestem ślepy. Widzę, jak rysują prawdziwi artyści. A później patrzę na swoje bazgroły i myślę, że kurde, człowieku, z czym do ludzi…
Jak się czujesz, gdy słyszysz wobec siebie określenie „autor komiksów edukacyjnych”? Krzywdzi cię ono?
Wszystko zależy od tego, jak nadawca rozumie hasło „komiksy edukacyjne”. Stereotypowo przyjęło się, że komiksy edukacyjne są odmóżdżające. Dydaktyczne. Prostackie. To podręczniki ukryte w formie komiksu. Tymczasem najważniejsze są proporcje. Jeżeli mówimy o edukacji w formie komiksu, bo taki był wymóg przetargu, więc urząd zatrudnił kogoś, kto znał kogoś, kto kiedyś robił komiksy, to możemy być niemal pewni, że otrzymamy komiks paskudny, który się będzie paskudnie czytało. No ale będzie edukacyjny.
Ale to się zmienia. Ukazało się sporo komiksów edukacyjnych, które są też bardzo fajnymi komiksami. Moje zdecydowanie mają w sobie edukacyjny walor. Nie da się tego ukryć. Po to robię przypisy na końcu, by swojego czytelnika czegoś nauczyć. Po to sięgam po prawdziwe gatunku zwierząt. Po to wplatam w fabułę obserwacje z życia lasu. Nie chcę żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale uważam, że komiks jest bardzo różnorodnym medium i właśnie to jest w nim najfajniejsze. Na półeczce czytelnika komiksowego jest miejsce i dla superbohaterów i dla europejskiego fantasy i dla moich edukacyjnych wypocin.
Jak to się stało, że pracownik naukowy postanowił robić komiksy?
Zawsze chciałem być komiksiarzem. Jednak Wiedźmun wyszedł trochę za późno, by mógł odmienić bieg mojego życia. Byłem już wtedy pracownikiem Instytutu, przegapiłem szansę. Miałem już plan rozwoju zawodowego, nie po drodze mi było z komiksową beztroską. Poszedłem więc w kierunku książek ilustrowanych w stylu Pompika. Wydawało mi się to bezpieczniejsze, choć w głębi duszy wciąż marzyłem o tym, by być komiksiarzem. I wtedy, już w Instytucie, uświadomiłem sobie, że istnieje nisza, którą mogę wypełnić; że brakuje komiksów edukacyjnych w pozytywnym znaczeniu tego słowa i ja mogę takie komiksy robić, wpisując się jednocześnie w to, co robię w Instytucie.
Poza tym furtka komiksu edukacyjnego pozwoliła mi uciszyć kompleksy. Powiedziałem sobie, że nawet jeżeli ludzie nie zaakceptują koślawych rysunków i źle napisanych scenariuszy, to przynajmniej powiedzą: „ok, ale chociaż się czegoś nauczyłem”.
Jak to zostało przyjęte w Instytucie?
Świetnie! I to było dla mnie niezwykle ważne. Gdyby koledzy mnie wtedy wyśmiali, pewnie byśmy dzisiaj nie gadali. Rzuciłbym to. Ale było dokładnie na odwrót. Ludzie byli bardzo serdeczni.
A ja miałem to szczęście, że trafił mi się akurat dobry temat. Instytut szukał pomysłu na zmianę wizerunku żubra – który jeszcze kilkanaście lat temu był postrzegany lokalnie jako szkodnik. I w tym celu powstała seria o żubrze Żorżu, wyśmiewającym nas, czyli naukowców, próbujących zbadać jego zwyczaje. Wpierw komiks poszedł na stronę internetową. Później wyszedł krótki zeszycik. A pod koniec projektu wpadłem na pomysł, by zrobić album o wyginięciu żubra i jego restytucji (interesowało mnie to wtedy naukowo). Dyrekcja zareagowała entuzjastycznie. Zapewniono mnie nawet, że dzięki pieniądzom z projektu album zostanie wydany.
Lepszego przyjęcia nie mogłem sobie wyobrazić.
Realia polityczne mamy takie, jakie mamy. Nagle zwykłe, śmieszne komiksy o Puszczy stały się manifestem politycznym.
To przykra sytuacja. Gdyby nie afera wokół Puszczy, robiłbym te swoje komiksy i interesowałaby one tylko mnie, moich czytelników i znajomych biologów. Ale temat zrobił się polityczny, a Puszcza stała się tematem dyskusji całego narodu. Czy tego chciałem, czy nie, znalazłem się po jednej ze stron – moim zdaniem właściwej, tej naukowej, opierającej się na faktach.
W moich komiksach znajdziesz wizję rzeczywistości mówiącą o tym, że prawa natury potrafią doskonale regulować co się dzieje w Puszczy Białowieskiej. To przysporzyło mi wielu przykrości. Również na spotkaniach autorskich.
Jak to?
Wierz mi, to wcale nie jest miłe, kiedy przyjeżdżam na spotkanie autorskie z dzieciakami, by usłyszeć od rodzica, że uprawiam politykę kosztem dzieci. A ja po prostu mówię o korniku w świetle badań naukowych. Mówię o jego roli w naturalnym lesie. To nie jest deklaracja polityczna. W komiksach – tak samo, jak w pracach naukowych – staram się być wierny badaniom. Pewnie, dodaję do tego sos fantasy i przygody, ale ogólny przekaz nie jest wyssany z palca. To efekt moich lektur, rozmów z naukowcami, czasami wręcz własnych badań, godzin spędzonych w archiwach. Dlatego oskarżenia o uprawianie polityki są po prostu przykre.
Jako człowiek, który w ogóle nie zna się na Puszczy, powiem ci, że jest to bardzo trudny do zrozumienia spór. I człowiek z zewnątrz musi w pewnym momencie po prostu zaufać komuś mądrzejszemu od siebie. Na przykład komuś takiemu jak ty. Czujesz ciężar odpowiedzialności?
Czuję. I znów: to wcale nie jest przyjemne, wcale o to nie prosiłem. Konflikt to paskudna sytuacja. Zwłaszcza że ja staram się podchodzić z szacunkiem do argumentów adwersarzy, a z ich strony tego szacunku nie widzę. Moje prace naukowe bywają traktowane selektywnie. Wybiera się z nich fragmenty, mające uzasadnić tezy, których nigdy nie wygłosiłem. Tego nie potrafię zdzierżyć.
A widzisz jakieś pozytywne strony tej sytuacji?
Nie. Nie sądzę na przykład, by cała ta awantura wokół puszczy miała pozytywny wpływ na sprzedaż moich komiksów. Jeżeli już to negatywny. Wielu fantastycznych ludzi, których ja bardzo cenię – na przykład leśników – może po prostu nie chcieć sięgać po moje albumy, bo to napisał gość, który broni kornika.
Nie miałeś wątpliwości, gdy podejmowałeś współpracę z Adamem Wajrakiem? Dla wielu przedstawicieli drugiej strony sporu Wajrak to postać kontrowersyjna.
Wajrak jest bohaterem mojej młodości. Gościem, którego zacząłem czytać jeszcze w liceum. Marzyłem żeby go poznać. A gdy w końcu się spotkaliśmy, wysłałem przyjaciołom maila, że „właśnie podałem dłoń Wajrakowi, już nigdy jej nie umyję”. Gdy pojawiła się szansa współpracy z Adamem nie kalkulowałem. Wiedziałem, że muszę to zrobić. To trochę tak, jakby zwrócił się do mnie Christa albo Papcio Chmiel! Zapytałem się tylko, o której mam się stawić i gdzie. Takie osoby, jak Adam Wajrak są bardzo potrzebne. Owszem, to jest gość, który nie odpuści, ale przecież walczy w słusznej sprawie! To jest jedna z tych osób, których wartość doceniamy dopiero, gdy przestają działać.
Nie śmieszy cię trochę fakt, że nagle w Polsce wszyscy staliśmy się ekspertami od Puszczy?
Kiedyś wszyscy znaliśmy się na skokach narciarskich. Później byliśmy ekspertami od Formuły 1. Teraz mamy 40 milionów ekspertów od kornika.
To śmieszne, ale i straszne. Bo przecież mówimy o delikatnym temacie, w którym powinni wypowiadać się specjaliści. W pewnym momencie zaczęły grać emocje i dziś jest to już konflikt nie o Puszczę czy o kornika, a o wizję świata. Jakby się tak dobrze zastanowić i zapytać kogokolwiek w tym kraju, czy chce ochronić najstarszą Puszczę w Europie, to nikt nie powiedziałby: „nie, nie chcę, wyrżnijmy to, sprzedajmy ziemię, postawmy tam domki”. A jednak kłócimy się o to od lat.
Ale kurczę! Mrocznie się zrobiło! Pogadajmy o komiksikach!
Pewnie, chętnie. Jesteś jednym z tych artystów, którzy znaleźli swój temat i wydaje się, że mogą go eksploatować bez końca. Nie kusi cię, żeby wyjść ze strefy komfortu i zrobić coś zupełnie innego? Nie wiem, cyberpunkowy komiks obyczajowy tylko dla dorosłych?
Pewnie, że kusi. Mam jednak dwa „ale”. Po pierwsze: Samojlik kojarzy się jednoznacznie. Podliczyłem ostatnio, że napisałem i zilustrowałem już niemal 40 książek i komiksów. Wszystkie na jedno kopyto. Rozumiem więc, że czytelnicy wiedzą czego się po mnie spodziewać i tego się spodziewają. A ja nie chcę ich rozczarować.
Druga rzecz: moja nieszczęsna kreska. Nie bardzo się ona nadaje do poważnych tematów. Ale przyznam, że myślę o tym i poczyniłem pewne kroki. Będzie coś takiego. Tylko nie z moją kreską, we współpracy z rysownikiem. Nie mogę na razie powiedzieć nic więcej. Coś ci pokaże [Tomek znika na dłuższą chwilę, wraca z wielką planszą, na której narysowanych jest kilkadziesiąt miniaturowych okładek] To jest wielka lista wszystkich rzeczy, które zrobiłem i zamierzam zrobić. 40 tytułów, które już są zrobione [Tomek pokazuje na kolorowe okładki na planszy]. Około 30, które planuję zrobić – to te tytuły [Tomek pokazuje naszkicowane, niepokolorowane okładki]. I spośród tych 30, dwie albo trzy rzeczy to są komiksy niepasujące do mojego klimatu. Więc odpowiem ci tak: chcę zrobić coś innego i to zrobię. Ale w przygniatającej większości wciąż będę robił komiksy w stylu Samojlika. Bo, zupełnie szczerze, kręci mnie to, co robię.
Nic nie możesz powiedzieć o tych projektach?
Nic. Ale w ramach zadośćuczynienia opowiem ci o projekcie, którego już pewnie nie zrobię. Wymyśliłem atlas z dużymi mapami. Narysowanymi ręcznie, w stylu średniowiecznej kartografii, bardzo starannie. Naoglądałem się takich rzeczy podczas badań nad Puszczą. Ale moje mapy miały być mapami fikcyjnych krain fantasy. Nie tych najbardziej znanych – mapę Śródziemia każdy może sobie wytatuować na plecach – ale tych mniej popularnych. Może z polskiej fantastyki? Wymyśliłem nawet tytuł: Mapownik wyobraźni.
Niestety jakieś dwa lata temu ukazała się książką Atlas lądów niebyłych Edwarda Brooke-Hitchinga. Nie jest to dokładna realizacja mojego pomysłu, lecz wystarczająco bliska bym stracił zapał. Tak się zezłościłem, że nawet tej książki nie kupiłem. To zresztą nagminny proceder. Innym razem wymyśliłem grę (bo jestem też wielkim fanem gier wideo). Genialną! W której gracz wcielałby się w gościa czyszczącego miejsca zbrodni. Zacząłem robić szkice. Myślałem nad misjami. Wyobrażasz sobie moją wściekłość, kiedy usłyszałem o Serial Cleanerze?
Jesteś bardzo płodnym artystą. Wydałeś już około 40 tytułów. Planujesz kolejnych 30. Jak ci się udaje pracować w takim tempie? Ile czasu zajmuje ci narysowanie jednej strony?
Czasami myślę sobie, że to niemożliwe, żeby tyle rysować, ciągnąć pracę badawczą w Instytucie i jeszcze mieć rodzinę. Ale jakoś to robię. Gdy zaczynam pracować nad albumem, pracuję bardzo wolno. Każda strona powstaje dzień, dwa, trzy dni. Koszmar. Aż w pewnym momencie coś się we mnie przełącza. Wchodzę w tryb wysokich obrotów, przestawiam się na sypianie trzy godziny dziennie, a strony lecą. I jadę na takich obrotach aż do deadline’u.
Zrobienie pełnometrażowego komiksu od momentu, gdy siadam do rysowania, do oddania go do druku zajmuje mi pół roku. Uwzględniając fakt, że pierwsze trzy miesiące to męczarnie. A kolejne trzy to crunch.
Sam mówisz, że jesteś bardzo krytyczny wobec swojej twórczości. W którym momencie więc odpuszczasz sobie pracę nad stroną? Przestajesz poprawiać i mówisz: ok, musimy iść dalej.
To jest dokładnie ten moment, gdy do deadline’u zostają dwa miesiące, a ja jestem na trzeciej stronie 120-stronicowego albumu. Poważnie. Wtedy orientuję się, że nie dam rady inaczej i jadę. Sory, będzie to wyglądało tak, a nie inaczej, ale przynajmniej nie zawalę terminu.
Po wydaniu masz wyrzuty sumienia, że niektórych rzeczy nie dopieściłeś?
Staram się nie czytać moich albumów pod tym kątem, bo zawsze widzę mnóstwo rzeczy do poprawy. Ale nie mam ciśnienia, by wznawiane rzeczy poprawiać. Raczej traktuję je jako pamiątki moich umiejętności w danym momencie.
Wydaje mi się, że aby cieszyć się komiksami Samojlika, trzeba zaakceptować ograniczenia Samojlika. Jeżeli czytelnik jest na to gotów, to proszę bardzo, serdecznie zapraszam do dobrej zabawy. A jeżeli nie jest w stanie przymknąć oczu na te koślawe kreski, to się nie pobawimy. I ok, ja to rozumiem. Czytałem wiele recenzji w stylu: „słyszałem wiele dobrego o Samojliku, patrzę na te ryjówki i nie mogę!” Rozumiem to, naprawdę. Nie zamierzam nikomu wmawiać, że jestem mistrzem rysunku.
Ale masz jakiś mistrzów, do których dążysz?
Staram się czytać swoich kolegów po fachu. Marcin Podolec. Piotr „Jaszczu” Nowacki. Z uwielbieniem patrzę na Tomka Leśniaka (to kolejny bohater mojej młodości). Czytam klasyków: dowcip u Christy jest niepodrabialny, perfekcyjny, marzę, by kiedyś coś takiego mieć; cenię szaleństwo Papcia Chmiela, zwłaszcza z pierwszych albumów, bo jego współczesne komiksy mi nie podchodzą. A z zagranicznych serii cenię B.B.P.O. Mike’a Mignoli. Kupiłem kiedyś całość po angielsku, bo nie mogłem się doczekać polskiego wydania. Nie ze względu na fabułę, ale dla Guya Davisa. To niedoceniony geniusz komiksu światowego. Ciężko mówić, że się nim inspiruję, bo wiem, że nigdy nie osiągnę takiego poziomu, ale podpatruję drobiazgi.
Czytelnicy wiedzą lepiej, Pana kreska jest bez zarzutu 🙂 a nisza komiksów edukacyjnych to przecież bardzo zacna nisza!