Watchmen [RECENZJA]: strzeżonego Strażnik strzeże
Skąd wzięli się Strażnicy?
Cofnijmy się najpierw do roku 1986, kiedy seria komiksowa zaliczyła swój zeszytowy debiut. Brytyjczycy Alan Moore i Dave Gibbons byli wtedy jeszcze młodzi i stosunkowo mało znani w USA, chwytali więc w żagle wiatr, który napędzał tak zwaną Brytyjską Inwazję, czyli napór wyspiarskich autorów na amerykański rynek. Po epizodach stworzonych na użytek uniwersum DC Moore zaczął pracować nad większym projektem.
Pierwotnie chciał wykorzystać postaci, do których wydawnictwo przejęło właśnie prawa, ale dla DC było jasne, że pomysły Moore’a spowodują, że herosi – nawet jeśli przeżyją jego opowieść – to i tak staną się wydawniczo bezużyteczni. Moore wykreował więc swój własny świat, alternatywny wobec rzeczywistego, i zupełnie oderwany od uniwersum DC, z własnym panteonem bohaterów, zupełnie innych od dotychczasowych superherosów.
To postaci skrzywione, napędzane obsesjami, pełne różnego typu dysfunkcji, niemal bez wyjątku pozbawione supermocy. Jedyna postać o nadludzkich możliwościach jest tu tak wyprana z człowieczeństwa, że stoi ze swoimi poglądami zupełnie poza ramami jakiejkolwiek moralności. Wszyscy oni mają na sumieniu mniejsze lub większe grzeszki, część odwiesiła pelerynę na kołek, a ci spośród nich, co dalej prowadzą swoją działalność, robią to na użytek autorytarnego reżimu, jakim stała się administracja USA.
Komiks zaczynał się od śmierci Komedianta, jednego z filarów dawnej supergrupy. W tym samym momencie zaczęła się Mroczna Era komiksu superbohaterskiego. Era relatywizmu, negacji jasnego podziału na Dobro i Zło, nihilizmu i przemocy. Era, która w zasadzie trwa do dziś.
Wielowarstwowe dzieło Moore’a i Gibbonsa
Dzieło Moore’a i Gibbonsa było dziełem spójnym i kompletnym, było bombą podłożoną pod całe medium, której detonację czuć do dzisiaj. Trudno o Strażnikach mówić czy pisać na jednej płaszczyźnie, bo samo dzieło, jak i sposób jego oddziaływania na kulturę, mają parę warstw. Po pierwsze – był to komiks płynnie i nowocześnie opowiedziany – często unikający słów, choć jeśli już bohaterowie rozpoczynali dialog, to kolejne kadry zdawały się być wypełnione tekstem. Nigdy jednak nie była to zamknięta w ramkach narracja trzecioosobowa. To rysunki i dialogi prowadziły tę historię, Moore wierzył w dojrzałość odbiorców i mediów, i zrezygnował z dodatkowego tłumaczenia akcji.
Po drugie – był to komiks równie dobrze narysowany, utrzymany w charakterystycznym stylu pełnym detali, o charakterystycznych kolorach, a rysunki konserwatywnie zamknięto w planszach podzielonych siatką 3×3, po 9 kadrów na stronę.
Po trzecie – całość była jedną wielką zabawą formalną, wyciskającą z możliwości komiksu więcej niż którykolwiek superbohaterski tytuł wcześniej, korzystającą z dziedzictwa Eisnera, ale idącą dalej, przekraczającą granice, bo przecież każdy zeszyt był uzupełniony o dodatek literacki, dokumenty czy pamiętnik, a każda z tych treści pochodziła bezpośrednio ze świata przedstawionego.
Po czwarte – choć może od tego powinienem zacząć – była to wciągająca historia kryminalna osadzona w świecie trykociarzy.
Po piąte – i to chyba zaważyło o historyczności tego gatunku – był to dialog z podjętą konwencją. Moore wziął na warsztat superbohaterów, by powiedzieć, że trzeba być dewiantem, osobą kompensującą sobie problemy natury seksualnej czy po prostu oszołomem, aby założyć pelerynę, maskę, a potem biec na miasto dokonywać samosądów, nawet jeśli robi się to w dobrej wierze. Kropką nad i była tu postać dr Manhattana – to osoba o w zasadzie nieskończonej mocy, skłaniająca do rozważań: czy na pewno chcielibyśmy, by ktoś taką moc miał, czy wolimy jednak, by była to fantazja?
Historyczna waga Strażników
Moore wziął na warsztat kilka dekad gatunku, by w 12 zeszytach dać do zrozumienia, że to po prostu nie ma sensu. I razem z Gibbonsem oraz kolorystą Johnem Higginsem zrobili to w pięknym stylu, na tyle mocno akcentując kolejne wymienione przeze mnie punkty, że ich dzieło wyszło poza młodzież, docelową grupę fanów komiksu, i wywołały szerszy rezonans, sugerujący, że dorośli mogą już bez obciachu komiksem superbohaterskim się zainteresować.
Sukces Moore’a był zaprawiony goryczą, bo komiks był tak dużym hitem, że DC postanowiło skorzystać z prawnego kruczka, by nie oddać nigdy praw do dzieła w ręce prawowitych autorów, co przyczyniło się do odejścia Moore’a od współpracy z największymi wydawcami, na rzecz tych mniejszych, gwarantujących mu większą wolność i poczucie bezpieczeństwa.
Przykład Moore’a i Gibbonsa zaowocował jednak w przyszłości większą czujnością autorów decydujących się na współpracę z największymi wydawcami i pewną zmianę zasad współpracy oraz sposobu dysponowania prawami, czego dalszym echem było pojawienie się na rynku wydawnictwa Image, gwarantującego autorom pozostawienie po ich stronie praw do tytułów i postaci. Strażnicy wywołali też rynkowy rezonans, prowadzący z jednej strony do wydania Azylu Arkham czy Elektra Assassin i im podobnych komiksów superbohaterskich o pewnych artystycznych ambicjach (czy pretensjach), z drugiej do stworzenia skierowanego do starszego czytelnika imprintu Vertigo, który też odegrał w swoim czasie historyczną rolę.
Watchmen na celowniku Hollywood
Strażnicy przez lata byli tytułem, do którego przymierzało się Hollywood, choć nikt nie wiedział do końca jak się do niego zabrać. Wątpliwości potęgowały pozostałe adaptacje komiksów Moore’a, których jakość po przełożeniu na język innego medium pozostawiała sporo do życzenia. Sytuacja była o tyle frapująca, że były to dzieła łatwiejsze do adaptacji niż ten kultowy tytuł, z założenia komiksowy na poziomie formalnym do szpiku kości.
Za film wziął się w końcu Zack Snyder, i choć pracował na solidnym scenariuszu, to jego dzieło pozostawiało sporo do życzenia, zachwycając głównie osoby, które nie czytały komiksu i nie wiedziały, że można tak sobie pogrywać konwencją. Snyder wyprodukował solidne, spektakularne kino, ale gubiące gdzieś po drodze sporo z zabiegów formalnych z oryginału, a także gubiące zarówno ducha epoki (która przeminęła), jak i intencje autorów.
Nowa serialowa adaptacja, budziła więc moje wątpliwości podwójnie. Po co adaptować coś, co nie tylko nie nadaje się do adaptacji, ale także jedna adaptacja udowodniła już, że sens tego jest wątpliwy? Studio poszło jednak w ryzykowną, ale chyba jedyną słuszną stronę, zamiast na adaptację decydując się na luźną kontynuację osadzoną w tym świecie. W końcu Moore opowiadał o rzeczywistości alternatywnej, ale też osadzonej w roku 1986, czyli w czasach, gdy ten komiks pisał. Serial jest natomiast przyszłością tego alternatywnego świata, współczesną do naszego.
Krajobraz Watchmen w serialu HBO
Jak prezentuje się fabuła Watchmen? W recenzowanym serialu Damon Lindelof pokazuje efekty projektu zrealizowanego przez Ozymandiasza. Okazuje się, że genialny strateg, wojownik i artysta wcale nie poniósł ludzkości ku świetlanej przyszłości, a przynajmniej tak to wygląda z serca USA. Miejscem akcji nie jest bowiem Nowy Jork, który nigdy nie był w pełni reprezentatywny dla całego USA, a zadupie w Oklahomie, osadzonej nieco na południe od geograficznego środka Stanów Zjednoczonych.
No i jest źle. Strażnicy zaginęli w akcji albo się pochowali. Doktor Manhattan jest nieobecny. Policja ze względów bezpieczeństwa musi chodzić w maskach, walcząc z rodzimymi prawicowymi terrorystami, wyrosłymi ze spuścizny Rorschacha.
Lindelof wprowadza nas w swój świat w pilocie w dość szorstki sposób, nie tłumacząc za dużo, nie streszczając minionych trzech dekad, ale dzięki temu także budząc ciekawość, prowokując pytania o to, co doprowadziło do aktualnej sytuacji. Dotąd uważałem się za ortodoksyjnego fana komiksu, nie uznawałem odprysków od oryginału, których sam Moore nigdy nie uznał. Po pilocie jestem jednak kupiony.
Strażnicy klimatu oryginalnych Watchmenów
Odniosłem wrażenie, że autorzy serialu wynieśli z pierwowzoru dużo więcej niż ktokolwiek inny, nie ważne, czy byli to scenarzyści i rysownicy prequelowych komiksów wyduszonych przez DC, czy ekipa Snydera. Choć nie jest to literalna adaptacja, serialowi dużo bliżej do komiksu niż do filmu kinowego, bo ten zespół bawi się podobnymi klockami co Moore. Tak jak Moore grał odniesieniami do ówczesnej Ameryki, tak tu są nawiązania do USA ery Trumpa, gdzie z jednej strony normą stały się strzelaniny miejscach publicznych, a z drugiej strony alt prawica zdaje się rosnąć w siłę.
Armia kontynuatorów skrajnie interpretowanej myśli Rorschacha wydaje się tu być odpowiedzą na pytanie jak by mógł wyglądać ruch Annonymous, gdyby formowali go prawicowi ekstremiści. Jednocześnie serial pełen jest nawiązań i smaczków wizualnych, często służących jako pomost montażowy pomiędzy kolejnymi scenami. Tu jajka wbijane na patelnię formują się w charakterystyczną, uśmiechniętą buźkę, tam policjant ma na biurku biografię pierwszego Nocnego Puchacza, a co jakiś czas pojawia się motyw zegarów i wskazówek.
Recenzja Watchmen (Strażnicy) od HBO – podsumowanie
Jako fan pierwowzoru czuję się więc kupiony, bo ktoś tu dobrze odrobił pracę domową, tworząc serial od fanów i dla fanów, jednocześnie – jak mniemam – dobrze się broniący jako upiorna wizja rzeczywistości dla osób, które komiksu nie znają. Nie wiem oczywiście jak to się skończy, ale pozostaję dobrej myśli, bo miałem co do otwarcia bardzo wysokie oczekiwania. Recenzowany pierwszy odcinek Strażników nie wysadził mnie z butów, ale też nie zawiódł, co w tym przypadku wydaje mi się być bardzo dobrą prognozą na przyszłość.