Jak gry i komiksy pomogły mi w chorobie

Grzegorz Ćwieluch Publicystyka Publikacja: 23.04.2021, 12:33 Aktualizacja: 23.04.2022, 12:35
Wiem całkiem dużo o społecznej alienacji, nie mówiąc już o social distancing. Jestem naturalnie przystosowany do takich sytuacji jak lockdown. Od małego gry i komiksy pozwalały mi na ucieczkę do ciekawszego świata. Gry są lepszą formą eskapizmu niż większość używek.
0 Udostępnień

Moje problemy ze zdrowiem zaczęły się kaskadowo już od młodego wieku. Najpierw jako półtoraroczny dzieciak miałem z pozoru nieszkodliwy wypadek. Poskutkowało to problemami, które trzeba było operować gdy szedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Wcześniej też jako kilkuletni chłopak zaliczyłem pobyt w Centrum Zdrowia Dziecka.

W drugiej klasie podstawówki załapałem się na poświnkowe zapalenie opon mózgowych. Pobieranie szpiku kostnego kiedy masz czterdzieści stopni gorączki, przypomina pojedynek zapaśników w antycznej Grecji. Trzeba mocno się wygiąć i napocić, żeby panie pielęgniarki trafiły między kręgi.

W trzeciej klasie było w miarę luźno, bo to raczej mój starszy brat ciągle się przeziębiał, a ja miałem większą odporność na takie czilowe rzeczy. Hardcore zaczął się w czwartej klasie. Lekarz pierwszego kontaktu zdiagnozował przepuklinę. Potem jednak mu się odwidziało, gdy kuracja nie pomagała i zdiagnozował zapalenie układu moczowo-płciowego. To też było pudło i o mało się od tego nie przekręciłem. Okazało się, że to wyrostek. Moja mama połączyła kropki, bo mój ojciec miał jako chłopiec taką operację i podobnie było z jego siostrą. Pojechała ze mną do szpitala i dosłownie leżałem na ławce w poczekalni, bo odpływałem.

Zoperowano mnie z biegu, bo wyrostek o mało się nie wylał. To była kwestia godzin. Udało się, ale jak się okazało – trafiłem z deszczu pod rynnę. Błąd w sztuce lekarskiej sprawił, że męczyłem się z pewnym schorzeniem właściwie do końca podstawówki. Poza tym dopiero w szóstej klasie wróciłem do nauki szkolnej. Siedziałem dwa lata na kwadracie. Z czego sporo czasu w szpitalu. Wiem całkiem dużo o społecznej alienacji, nie mówiąc już o social distancing. Siłą rzeczy jestem naturalnie przystosowanym zwierzęciem do takich sytuacji jak lockdown. Podzielę się z wami moimi perkami geekowego zipa.

Perki geekowego zipa

To nie jest tak, że po powrocie ze szpitala tylko gry były mi w głowie. W tamtych czasach musiałem zrezygnować ze śmieciowego żarcia, byłem na lekkostrawnej diecie, a więc magia amerykańskiego fastfoodu, na jaką była wtedy w kraju ogromna koniunktura sprawiła, że siłą rzeczy stałem w opozycji do tego lifestyle’owego boomu. Całe to żywieniowe eremictwo pomogło kilka lat później na luzaku przejść na dietę bezmięsną, która była wtedy raczej etycznym niż zdrowotnym wyborem. Dieta lekkostrawna była przymusem. Kiedy mój dobry ziomo z podstawówki w tamtych czasach zapraszał nas na Segę większość dzieciaków miała Pegasusy – czyli podróbki Nintendo.

Świetnie też wspominam turnieje w Tekkena u tego ziomka, gdy już miał Playstation, ale jeszcze lepiej utkwiły mi w pamięci rozgrywki z kolegami, jakie odbywaliśmy w Twisted Metal 2. Do dziś pamiętam strzały dopaminy podczas tych pojedynków. Kiedy wychodziło Carmageddon miałem z tyłu głowy, że przecież na PS1 było coś o wiele lepszego niż zwykłe łubudubu zderzakami.

 

Mój dobry ziomo z podstawówki przeszedł drogę od Segi Mega Drive do PS1. Ja w tamtych czasach przeszedłem drogę od Pegasusa z komunii do Amigi 600 z rozszerzeniem do 2MB. Czytacie to i wiem, że pewnie brzmi to dla was zabawnie, zwłaszcza kiedy dziś smarujemy gamerski chleb powszedni terabajtami. Dla mnie jednak wtedy to był totalny hit. Konsumowałem wtedy tak doskonałe i klimatyczne tytuły jak Doman polskiego Mirage. Ciężko tutaj spłaszczać podobieństwem do Golden Axe. Różnica była widoczna gołym okiem. GA to było heroic fantasy, a Doman to było dark fantasy inspirowane w jakimś tam stopniu prozą Howarda, ale to w sumie oba tytuły na kanwie tej stylistyki kładły podwaliny. Soundtrack z tego co możecie usłyszeć też całkiem galante jak na tamte czasy. Twórcy ci sami co od nie/sławnego Franko. Pisaliśmy o nim TUTAJ.

 

Dystopijny, cyberpunkowy styl pierwszy raz odkryłem właśnie na Amidze. Real time Syndicate to był dobry wstępniak do zajawki, którą rozwinąłem później na turowych taktycznych grach.

 

Na Amidze poznałem dwie najbardziej wybitne gry, które co prawda jechały na patencie Prince of Persia (czy jeszcze bardziej na Zorro), ale jednak bardzo mocno go rozwijały. Jedne z lepszych gier zręcznościowo-przygodowych. Animacja w tych tytułach to było złoto. Flashback fabularnie był trochę taką jazdy w stylu Pamięci Absolutnej. Tyle, że akcja działa się na sterraformowanym Tytanie. Z kolei Another World to był już wizjonerski odpał i nie wiadomo było, czy to inna planeta, czy też inny wymiar gdzie przeniósł się nasz protagonista. To tajemnicze, jałowe i skaliste miejsce z dziwną architekturą użyźniło moją wyobraźnię jak grunt po to, by później nawet Krainy Snów Lovecrafta nie były mi straszne.

 

Od zawsze ciągnęło mnie do klimatu Dzikiego Zachodu i lubiłem czytać na temat ludów natywnych Ameryki, ale też interesowała mnie wojna secesyjna i historia gorączki złota, a także poszczególnych Stanów. Także dosłownie łyknąłem Colorado, Lost Dutchman Mine i North & South jak młody pelikan. Z tego też powodu kompletnie wsiąkłem w Red Dead Redemption 2. W wersji online spędziłem długie dni i godziny, ale było to już długo po wyleczeniu się z mojej przypadłości. Damn, ale uwielbiałem tę rozgrywkę w Lost Dutchman Mine.

Dni i godziny social distancingu umilały mi też dziś zapomniane, ale bardzo dobre bijatyki, które oprócz serii Street Fighter i Mortal Kombat były dostępne na Amidze. Futurystyczne i graficznie zaawansowane Rise of the Robots. Primal Rage – digitalizowana gra o wielkich potworach walczących po apokalipsie Ziemi. Shadow Fighter, o którym złośliwi powiedzieliby, że to rip off Street Fightera z dziwnymi postaciami (np. niemiecki policjant albo koszykarz NBA) na Amigę. Last but not least kozacki sequel Body Blows – Body Blows Galaxy.

 

Ojciec nigdy nie nauczył mnie kopać piłki, a mi nigdy na tym nie zależało. Poza tym wolałem slum (HE HE) dunk – czyli granie na streecie w kosza. Lubiłem sobie pooglądać mecze NBA, a to pewnie dlatego, że musiałem sobie jakoś dozować tę Amerykę jak wszyscy Polacy po przemianie ustrojowej. Koniec, końców nie mogłem w Coca Colę i hamburgery. Co prawda przez chorobę miałem zwolnienie z WF-u nawet w pierwszej klasie liceum, ale moją ulubioną zręcznościówką na Amigę był Soccer Kid. Nie lubię piłki, nie lubię zręcznościówek, ale wtedy wciągałem kreskówkowy, przyjemny świat Soccer Kida. Uważałem wtedy, że ta gra ma wybitną grafikę i animację. Poza tym aspekt turystyczny tej gry to też była pełna gituwa.

Gdzieś w piątej czy szóstej klasie na kwadrat wjechał PC. Oczywiście, że Quake czy Duke Nukem zrobiły na mnie wrażenie, ale nawet większe zrobił brzydki i potępieńczy Blood czy ezoteryczny Shadow Warrior. Bardzo krawędziowe tytuły (szczególnie ten pierwszy). Arsenał broni z Blood to była jakaś makabreska. Zardzewiałe widły i pistolet na flary do podpalania – maniactwo! Z kolei Shadow Warrior był tak klimatyczny i kultowy, że doczekał się sequelu w dzisiejszych czasach. Grałem też w turbogłupie strzelanki takie jak Redneck Rampage. Ładowałem, co tam na taśmę wpadało z dem w branżowych pismach. Próbowałem odsapnąć od problemów.

W pewnym momencie załapałem się na trend RTS. Warcraft i Command & Conquer wiadomo. Red Alert też pięknie wjechał, ale najlepszą strategią dla dzieciaka, który był w stanie wysiedzieć do późna w nocy kiedy wszyscy już spali, żeby tylko obejrzeć do końca pierwszą część Mad Maxa, było KKND. Nie zrozumcie mnie źle. Nie było tylko tak, że grałem w gry. Wychodziłem na dwór i “łobuziakowałem”. Wraz z jednym ziomkiem tłukliśmy świetlówki znalezione na śmietniku. Wiadomo, że za małolata najlepiej się kumplowi szpanuje głupotą, więc rozwaliłem świetlówkę dłonią niczym Bruce Lee. Mama opatrzyła ranę, a ja cały czas cisnąłem w KKND pomimo tego, że bandaż cały czas nasiąkał. Na szczęście nie trzeba było zszywać, bo chyba mam niezłą krzepliwość krwii. KKND to najlepszy RTS z tamtych czasów. No może obok super wkręcającego RTS z elementami RPG o nazwie Primitive Wars. W obu grach jednostki zdobywały doświadczenie na polu bitwy co było dosyć nowatorskim elementem zaimplementowanym do klasycznej mechaniki RTS.

 

Najlepszym survival horrorem na pieca w jaki grałem było Nightmare Creatures, które kompletnie przypomina klimatem opisywanego przez nas Vampyra. Niewykluczone, że było dla programistów tego drugiego tytułu inspiracją. Nawet system walki wygląda jak żywcem wyjęty z NC.

 

Jednak to dopiero Daggerfall sprawił, że otworzyły się przede mną wrota do fascynacji gatunkiem, który stał się najbardziej przeze mnie hołubionym. W skali makro Daggerfall był równie ważny dla branży co w mojej subiektywnej skali mikro – optyce małoletniego chłopca. Pamiętam głównie, że to była strasznie trudna gra i ogrom świata wewnątrz niej przyciągał mnie bardzo mocno. Zresztą była zwiastunem faktu niedokonanego, bo Morrowind i Skyrim będące kontynuacją tej serii to jedne z moich ulubionych gier.

 

Nie tylko gry komputerowe

Izolacja od rówieśników i brak możliwości jedzenia niezdrowego żarcia to rzeczy, które odbierały mi trochę smak życia. Przynajmniej w percepcji dziecka istniał z tego powodu jakiś cięższy do zniesienia problem. Życie w czasach pandemii jest pewnie dla dzisiejszych dzieciaków podobną niedogodnością.

Lek, który mi podawano w zastrzykach przez pół roku powodował u niektórych pacjentów apatię, stany lękowe, wahania emocjonalne, objawy depresji i grypopodobne, a także szereg innych. Nie będę się tu już pucował, które efekty dotknęły mnie osobiście. Istotne jednak jest to, że w utrzymywaniu psychicznej higieny w odosobnieniu i przy ewentualnych, sporadycznych kontaktach z kolegami pomagały tematy takie jak Warhammer Fantasy Battle i od dawna znane mi komiksy DC i Marvela – wydawane i dystrybuowane w Polsce przez TM-Semic.

Malowanie figurek i bitwy, które rozgrywaliśmy z moimi kumplami w tym systemie tabletop fantasy były moim młodzieńczym eskapizmem. Przeszło to też rykoszetem na książki. Zacząłem konsumować literaturę fantasy. Opowiadania i książki z uniwersum Warhammera i dedekowego Forgotten Realms. Regularnie czytałem pismo Magia i Miecz. Przez Warhammera sięgnąłem też po Hobbita. Nim się obejrzałem miałem przeczytaną również sagę Sapkowskiego. Władca Pierścieni wjechał dopiero w liceum za sprawą mojego turbowkręconego w Śródziemie ziombla, którego poznałem dopiero właśnie w szkole średniej. Zresztą poprowadził mi sesję Middle Earth, a ja prowadziłem ziomkom z klasy na różnych etapach edukacji sesje Deadlands, Neuroshimy, WFRP i Vampire: The Masquerade. Mój ziomek od Śródziemia dostał w ramach barteru ode mnie dwie przygody solo w L5K i Werewolf: The Apocalypse.

Dziś dla osób, które nie chcą ryzykować kontaktu doskonałym narzędziem do grania sesji tabletop RPG jest roll20 o którym pisaliśmy TUTAJ.

Tak, gry to eskapizm

Czasem kiedy wjeżdża życióweczka i ogólnie jest ciężko jak w tekście Piernikowskiego, a problemy sprawiają, że z trudem przychodzi złapanie oddechu. Gry są lepszą formą eskapizmu niż używki. Jeżeli spojrzeć na to z perspektywy, którą w jednej z książek nakreślił Houellebecq to sport również jest eskapizmem. Bombardowanie synaps endorfinami po sporym wysiłku fizycznym działa w miarę podobnie jak strzały dopaminy z gier. Czasem każdy potrzebuję się rozkojarzyć, uciec do innego świata.

Możecie nas śledzić na Facebooku i Instagramie.

Zobacz także:
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments