Czy da się opowiedzieć coś nowego o zombie? Recenzja drugiego sezonu Black Summer
Fot. Netflix.
Zombie z Black Summer to właściwie ghule, czy też bardziej ludzie zarażeni „pośmiertną” wścieklizną. Chorzy zachowują po śmierci sprawność motoryczną, mają mnóstwo witalności, której pozazdrościłyby im zombiaki z innych serii. Poziom trudności przeżycia jest w tym przypadku o wiele wyższy niż w przypadku The Walkind Dead, bo o Z Nation to nie warto wspominać, gdzie nic nie trzyma się kupy, a bohaterowie tłumaczą, że stare zombie są wolne, a nowo powstałe szybkie.
W tym przypadku jest więc o wiele ciężej i zagrożenie jest bardziej jadowite. Scenarzyści, uciekając od gatunkowej sztampy postanowili pójść w inną sztampę — krawędziowego darwinizmu społecznego wałkowanego w opór w gatunku post-apo. Serio, widzieliśmy to w The Last of Us 2, widzieliśmy w Drodze McCarthy’ego. No, może nie każdy widział.
Postapokaliptyczny darwinizm społeczny, o którym wspomniałem to oczywiście narracja, która jest budowana w opozycji do tego co pokazano w The Walking Dead. W tej drugiej pozycji opartej na komiksie, pomimo przeciwności losu, co i rusz dochodzi do budowania różnego rodzaju społeczności. Black Summer momentami stawia na wręcz durny klimat mroku.
Zdjęcia w drugim sezonie są ponure i mają nastrajać sromotnie do tej całej beznadziei i rozpadu pozytywnych relacji międzyludzkich. Ok, ale to nie jest nic specjalnie odkrywczego i dlatego The Walking Dead wybijało się pozytywnie tymi mechanizmami rekurencji. Ludzie niezłomni niczym mrówki robotnice budujący swoje zamki na piasku i szklane domy. Tak działa cywilizacja. Black Summer zrywa z tym założeniem do tego stopnia, że w drugim sezonie jesteśmy świadkami, jak członkowie oddziału jednego żołnierza (semper fi, mordo) dają się przekabacić jakiemuś łachmaniarzowi i biją swojego lidera, jakby w ogóle nie łączyła ich wspólna przeszłość.
Zasadniczo wygląda to słabo i nachalnie. Jeden z gorszych momentów drugiego sezonu. Jednak najbardziej zabawne jest zagranie w pierwszym sezonie, czyli posterunek, który jest traphousem i domem publicznym z techenkiem w jednym. Rozumiem, że to miało być też takie racjonalne, casualowe pokazanie dekadenckiego tańca na gruzach starego świata, ale puszczenie tej miejscówki z dymem było jak silenie się na moral high ground. Scenarzyści Black Summer są chyba strasznymi mizantropami, bo proporcje złych cech ludzi w stosunku do tych ok są mocno przesadzone.
Black Summer w drugim sezonie stara się nadać swojej opowieści to, co właściwie było w nim najlepsze. Chodzi o surowe, minimalistyczne, lekko ospałe ujęcia. Nie wiem, czy te suche dialogi z pierwszego sezonu były minimalistyczne, czy po prostu słabe, ale pasowały do tych powolnych, ospałych zdjęć i całej tej pracy kamery w stylu mockumentary. Przeholowano jednak w pierwszym sezonie i cała ta ganianina, ze strzelaniem i darciem mordy w stylu kapel black metalowych i grindcore’owych wyglądała w pewnym momencie jak LARP.
Niestety nie dało się tego odwidzieć. Duża część pierwszego sezonu Black Summer wyglądała jak ekranizacja podchodów z elementami ASG w konwencji LARP-owej. Momentami strasznie biednie to wyglądało, choć ujęcia piękne i growl undeadów był naprawdę przerażający. Dało się poczuć toczoną przez nich pianę z pyska. Koreluje to z tym smutnym, sromotnym klimatem serialu. Z tym, że mamy do czynienia z chorobą, z pośmiertną wścieklizną ludzi. Dobrym pomysłem było też to, że zwierzęta się nie zarażają. Tygrys Snydera wcale nie był fajny, był mega cringe.
To nie jest też tak, że aktorzy w Black Summer kiepsko grają. Lakoniczne dialogi, które mają zapewne sprawić abyśmy czuli większą surowość i minimalizm formy ustępują w drugim sezonie. Głównie dzięki Spearsowi, bo jednak gra aktorki odtwarzającej Rose jest niestety nieco drewniana. Pomimo tego, że postacie mają swoje refleksje i jakieś emocje, brakuje im głębi charakterologicznej, a przede wszystkim brakuje tu charyzmy. Twórcy tak bardzo zafiksowali się na idei realizmu i surowości, że stworzyli siermiężnie casualowe postacie do swojego LARPa apokalipsy zombie. W przeciwieństwie do The Walking Dead nie postawiono na odcienie szarości, odkupienie i tym podobne. Chyba tylko wątek Spearsa i jego ziomka z dzielnicy miał jakikolwiek głębszy polot. Sceny w klimacie Lśnienia były ok, ale zakończenie rozczarowywało (końcowe zagranie z pilotem nie dość, że uderzało w pieczołowicie ułożoną metaideę to jeszcze było deczko infantylne).
Fot. Netflix.
Warto więc w tym miejscu zadać pytanie: co w Black Summer jest takie samo, jak w innych produkcjach o zombie?
Dostajemy wysublimowane zdjęcia, surową narrację i rzewność przeplataną z goryczą, ale jak to zwykle bywa — liczą się przede wszystkim giwery. Jakkolwiek mocno scenarzyści Black Summer chcieliby skończyć ze sztampą, tak tutaj polegli. Serial ma ewidentnie parcie ambicjonalne na bycie poważnym, probabilistycznym science fiction i do tego w nieco artystowskich fatałaszkach. Niestety momentami jest prawie tak źle, jak w Z Nation. Oczywiście całościowo Black Summer broni się dosyć mocno, a dla fanów gatunku to absolutny must po The Walking Dead.
Nie ma lekarstwa na plagę tak jak w The Walking Dead. Chyba tylko w tragicznie wykonanym Zombie Nation się ono pojawiło. Serial ma swój hermetyczny klimat, ale jednak to serial o apokalipsie zombie. Niewiele nowego da się tu powiedzieć. Black Summer ma mocną ambicję, by powiedzieć coś z innej perspektywy. Niestety ciągłe odwoływanie się do egoizmu i atawizmu spłaszcza trochę te intelektualne aspiracje do inteligentnego filmu o zombie. Samo założenie jest już na starcie karkołomne. The Walking Dead nawet z nieco pulpowymi postaciami gabinetu osobliwości ma o wiele więcej do zaoferowania.
Surowość i minimalizm formy Black Summer to obosieczny miecz. W założeniu twórców miało dać unikalny styl i to w sumie im się udało, ale jednocześnie storpedowało próby nadania tego rodzaju opowieści jakiejś świeżej perspektywy. Warto jednak dać temu serialowi drugą szansę, pomimo że końcówka pierwszego sezonu nie nastraja do dalszego oglądania.
Lśnienie było słabe a seriale o zombie są beznadziejne. Tylko Romero się liczy.