Szaleńcy w komiksach – siedmioro największych złoli!
Riddler
Z reguły w świecie superbohaterów najwięksi złoczyńcy imponują warunkami fizycznymi albo zdolnościami nadnaturalnymi. Riddler przeraża czymś innym – inteligencją. Oczywiście można się zastanowić, czy tak nad wyraz rozwinięty umysł i potencjał intelektualny nie są czymś, co czyni z przeciwnika Batmana człowieka o cechach pozaziemskich.
Riddler na kartach komiksu jest obecny już od ponad 70 lat i swoją inteligencją straszy niczym doktor Hannibal Lecter. To postać, która lubuje się w zadawaniu zagadek, przypuszczalnie najbardziej kojarzona z noszeniem charakterystycznego zielonego kostiumu ze znakami zapytania.
Na tym też polega jego słabość. Inteligentny antagonista jest tak zafascynowany rozmaitymi łamigłówkami, że zadając je goniącym (Batmanowi czy policjantom Gotham), praktycznie wyznacza im drogę do złapania go. Oczywiście nie jest to trasa łatwa i nic nikomu nie zostaje podane na tacy, niemniej Riddler nie należy do tych złoczyńców, którzy po dokonaniu zbrodni chcą się po prostu ukryć. Musi on pozostawić po sobie ślad (tj. zagadkę).
Szkoda, że Edward Nigma wciąż czeka na porządny portret na ekranie. Na pewno wiele osób poznało szaloną kreację tej postaci w wykonaniu Franka Gorshina z lat 60., pomimo że to przecież rola Jima Carreya z Batman Forever jest tą najbardziej znaną. Czy udaną? Na etapie castingu rzeczywiście mogłoby się wydawać, że słynny aktor pasuje do tej postaci, ale nie ostatecznie nie był to jakiś spektakularny występ w tym notabene niezwykle rozczarowującym filmie. Całkiem przyzwoicie natomiast zaprezentowany został Riddler w animowanym serialu Batman z lat 90., gdzie głosu użyczył mu John Glover. Ed Nygma wypadł również całkiem przyjemnie w serialu Gotham.
Niemniej ta fascynująca komiksowa postać nieustannie czeka na prawdziwe filmowe show. Póki co podziwiajmy jego osiągnięcia na kartach literackiego pierwowzoru.
Kevin
Z pozoru niegroźny drobnej postury mężczyzna, zdający się nie mieć układu nerwowego i nie okazywać żadnych uczuć. Ten jego nadmierny spokój wzbudza jednak w drugim człowieku nutę… niepokoju. Charakterystyczne okrągłe oprawki okularów, za którymi niewidoczna jest para oczu, tylko potęgują tajemniczość tej postaci. Kevin to w istocie kanibalistyczny morderca z Sin City, którego celem najczęściej stawały się prostytutki.
Jak większość ważnych postaci drugoplanowych (w tym antagonistów) z Sin City Kevina można spotkać, zanim jeszcze zostanie mu poświęcony osobny, rozbudowany rozdział. Pojawia się symbolicznie w tomie Ten żółty drań. W Mieście Grzechu odgrywa już zdecydowanie większą rolę, a jego potyczka z Marvem to jedna z lepszych sekwencji w całej serii Franka Millera.
Naturalnie Kevina nie brakuje w adaptacji filmowej. Antagonistę zagrał Elijah Wood. Amerykański aktor wypadł brawurowo i kapitalnie ukazał dwa oblicza Kevina – spokojnego, siedzącego w kącie i czytającego Biblię chłopaka żyjącego na farmie, jak i maniakalnego mordercę.
Joker
Powróćmy do świata Batmana. Tego pana na pewno przedstawiać nie trzeba i nie dziwi fakt, że w wielu rankingach na najlepszego antagonistę znajduje się na samym szczycie. W świecie komiksu jest z nami od początku wydawania Batmana, ale nie tylko z tego powodu uchodzi za najważniejszego przeciwnika obrońcy Gotham. Zawsze pomiędzy Jokerem a Batmanem wyczuwalna jest ta szczególna nić łącząca ich charaktery, a osobowościowo są ze sobą tak silnie skontrastowani, że musi to prowadzić do potyczek pełnych emocji.
W starciach fizycznych Joker nigdy nie miał szans, ale przecież wiele nadrabiał sprytem, pomysłowymi gadżetami czy rzecz jasna dowcipami. Bez względu na to, czy mówimy o tym złoczyńcy w wydaniu komiksowym, serialowym czy filmowym. Joker bowiem, w przeciwieństwie do Riddlera, doczekał się szeregu odsłon i wiele z nich to kreacje satysfakcjonujące.
W kultowym animowanym serialu z lat 90. wartością dodatnią Jokera był użyczany tej postaci głos Marka Hamilla. Oczywiście nie od razu się to odkryło, jeżeli w telewizji pokazywano wersję z polskim dubbingiem. Za dosyć udany projekt należy uznać Batman: Powrót Jokera. Fizycznie żartobliwy przestępca wyglądał już troszkę inaczej, ale wypadł o niebo lepiej niż Batman i to dzięki swojej szaleńczości nadrobił wiele braków pełnometrażowej animacji (także tych po stronie scenariuszowej). Ciekawie wyglądała też recenzowana przez nas animacja Batman: Zabójczy żart.
W świecie X Muzy zainteresowanie Jokerem jest coraz większe. Z naszej recenzji filmu Joker Todda Phillipsa dowiedzieliśmy się, jak w tej roli się sprawdził Joaquin Phoenix. Raptem trzy lata temu wiele uwagi poświęcano kreacji Jareda Leto w Legionie samobójców. Przez długi czas nieprzerwanie jednak najpopularniejszy pod tym względem pozostawał Heath Ledger. To on w obiegu społecznym był najsilniej kojarzony z wizerunkiem największego przeciwnika Batmana.
Być może wciąż taki stan się utrzymuje, ale warto uwzględnić to, że w zeszłym roku pośmiertnie nagrodzonemu za tę rolę statuetką Oscara Ledgerowi przybył poważny konkurent w postaci Joaquina Phoenixa i jego kreacji słynnego żartownisia w filmie Todda Phillipsa – do której powrócę jeszcze w dalszej części tekstu.
Oczywiście występ australijskiego aktora był doskonały (pośmiertnie nagrodzony statuetką Oscara), ale szkoda, aby w zupełności stłamsił on poprzednią wersję tego bohatera. Mowa oczywiście o Jacku Nicholsonie i jego jokerowym wcieleniu w Batmanie (pierwszym tak ważnym od lat 60. i roli Cesara Romero). Muszę przyznać, że mnie wciąż bardziej podoba się rola z filmu Tima Burtona. Ledger był świetny, ale to Nicholson pokazał więcej Jokera w Jokerze i wizerunek, jaki stworzył, jest bliższy temu ze świata komiksu. Australijczyk brawurowo nakreślił portret psychopaty, lecz w dużej mierze jest po prostu szalonym złoczyńcą o charakterystycznym makijażu, który napada na banki, wysadza budynki i strzela z broni podczas wyścigu na autostradzie.
Nicholson w filmie porusza się z gracją, ironicznie tańczy do muzyki klasycznej, ma ładny garnitur, a całe zło kryje się pod pieczołowicie wykonanym makijażem. Ledger się garbi, chodzi jak galareta, jest niedbale umalowany, ma tłuste włosy, problemy z wymową… Poza tym Nicholson, stosując przemoc, bawi się światem. Dla niego kradzież i zabijanie jest niczym tworzenie sztuki, do tego kocha się w kolorach oraz interesuje go społeczeństwo samo w sobie, stąd chce, aby śmiało się tak, jak śmieje się on. Ledger ma w sobie wiele z podejścia zwykłego gangstera.
Joker Nicholsona korzystał ze środków masowego przekazu (choć można byłoby to poszerzyć np. o znane z komiksów radio), stawiał także na produkcję własnych artefaktów, typu zastosowany powszechnie „Smilex”, rękawica powodująca zapalenie, a nawet pióro, choć prosty środek, było jokerowe. Ponadto zakończenie filmu Burtona jest dla mnie sygnałem, że śmiech Jokera był czymś organicznym, w sensie nierozdzielnym, niezależnym od sytuacji, położenia właściciela. Bohater może z nikim nie rozmawiać, ba, może nawet nie żyć, ale ten śmiech oraz uśmiech przetrwają jako naturalne cechy Jokera. To go odróżnia od innych, moralnie oraz zdroworozsądkowo wątpliwych przestępców. W kreacji Ledgera tego aspektu wyjątkowości aż tak nie poczułem.
Phoenix zdaje się proponować jeszcze inne rozwiązanie. Oczywiście w dużej mierze wynika to ze scenariusza filmu Phillipsa. W szeroko nagradzanym zeszłorocznym Jokerze obserwujemy dopiero narodziny słynnego antagonisty i tak naprawdę o tym, że mamy do czynienia z postacią z uniwersum Batmana, przypominają nam pojawiające się co jakiś czas mniej lub bardziej subtelne nawiązania do postaci obrońcy Gotham.
Uhonorowany statuetką Oscara Phoenix stworzył kreację, o której będzie się jeszcze długo mówiło. Dla młodszego pokolenia kinomanów może być tym pierwszym Jokerem. Starszym wciąż powinni najpierw przychodzić na myśl Ledger i Nicholson. Trzeba jednak przyznać, że przez próbę nadania swojemu filmu przez Phillipsa uniwersalnego charakteru, trudniejsze się staje ocenianie Phoenixa pod kątem odtworzenia na ekranie komiksowego szaleńca.
Co prawda już w pierwszej scenie, gdy aktor wręcz narzuca i przytłacza nas swoim śmiechem (co na dłuższą metę staje się nieco irytujące), dzięki czemu wiemy, z jakim typem osobowości będziemy obcować przez najbliższe dwie godziny, to rozwój bohatera przebiega w małym stopniu „po jokerowemu”. Gdyby w finalnym akcie filmu protagonista nie pomalował swojej twarzy, a sam film zostałby zatytułowany Arthur, to tak naprawdę odbiór historii nie uległby diametralnej zmianie.
Nie bez powodu za najlepszą i najbardziej popisową scenę w wykonaniu Phoenixa uznaję tę w autobusie, gdy bohater zakrywa usta i o wszystkich jego emocjach dowiadujemy się na bazie obserwacji oczu. To właśnie w nich uobecniony zostaje cały dramat bohatera, widoczna jest walka Arthura ze swoją domniemaną chorobą, a może zwyczajnie stara się być jak najbardziej wiarygodny, byle tylko zakpić sobie z czarnoskórej kobiety przed nim siedzącej. To już pozostaje do interpretacji dla każdego widza z osobna, ale paradoksalnie, największym kunsztem wykazał się Phoenix, gdy nie musiał usilnie demonstrować swojego humoru i śmiać się jak najgłośniej – aby utwierdzić odbiorców filmu w przekonaniu, z jakim szaleńcem mają do czynienia.
Inna sprawa, że jak Nicholson jest moim zdaniem lepszy (czy po prostu bliższy wersji komiksowej), tak dobrze dla kina, że aktorzy jak Ledger, Leto czy Phoenix starają się znaleźć świeże pomysły na daną postać. Abstrahuję od efektów końcowych, ponieważ co kto lubi i kłócić się nie zamierzam, niemniej dobrze, że mówimy o różnych Jokerach i jest co porównywać, zamiast tylko zastanawiać się, jak bardzo jest to wzorowanie się na Romero czy Nicholsonie.
Dragon i Camilla
Myślę, że Drapieżcy to dzieło, które zasługuje na osobny artykuł, aby niektórym przypomnieć, a pozostałych zachęcić do lektury. Na ten moment skupiam się jedynie na duecie antagonistów. Właśnie. Duecie.
Nie mogłem rozdzielić tej pary, albowiem Dragon i Camilla są jak jeden organizm. Brat i siostra, którzy nawet na dystans dzielą się swoimi uczuciami, i gdy jedno cierpi, to drugie razem z nim. Jeżeli pierwsze zabija i delektuje się widokiem krwi, w tym czasie drugie również doświadcza komfortu.
Cztery tomy autorstwa belgijskiego scenarzysty Jeana Dufaux i szwajcarskiego rysownika Enrica Mariniego (od genialnego Cygana!) to dzieło „tylko dla dorosłych”. Jest w nim mnóstwo przemocy, krwi, golizny, wulgaryzmów… Ale w samej historii chodzi o coś więcej, niż tylko ukazanie ostrej jatki i nagich ciał. Wątków wiodących, jak i pobocznych jest całkiem sporo, a Dufaux i Marini zahaczyli o tematy polityczne, społeczne czy religijne.
Dragon i Camilla znajdują się na okładce każdego z czterech tomów, choć ich udział w opowieści jest dość zróżnicowany, tj. w jednej z części mogą odgrywać role pierwszoplanowe, w innej pojawić się raptem w kilku scenach albo nawet symbolicznie. Cel w swoim działaniu mają jeden – chcą zamordować wszystkie żyjące w mieście osoby, które w domyśle należałoby traktować jak wampiry. Są bezwzględni w tym, co robią, czasami wykorzystując słabości i naiwności swoich ofiar. Na przykład Camilla ma świadomość własnej nienagannej aparycji, co często pomaga jej w uśpieniu czujności mężczyzn.
Absolutnie nie chcę wnikać w to, jak się rozwijają losy tych postaci. Szkoda zdradzać tym, którzy nie czytali. Drapieżców polecam gorąco, a mam nadzieję, że do całej serii jeszcze niegdyś powrócimy.
Kriss de Valnor
Myślę, że to najbardziej intrygująca postać z całej sagi Thorgala. Piękna femme fatale, bijąca chłodem i grożąca każdemu, kto stanie na jej drodze. Ciekawy jest, używając filmoznawczej terminologii, łuk postaci, z jakim mamy do czynienia, albowiem de Valnor nie jest papierowym, typowym czarnym bohaterem. To niejednoznaczna, tragiczna postać, która nawet zapracowała na poświęconą jej osobną serię komiksów.
Dlatego słuszne będą również głosy, że Kriss to postać pozytywna, ale ja w swojej opinii pragnę się skupić na kobiecie, jaką zdążyliśmy poznać przez pierwsze kilkanaście zeszytów z jej udziałem. Jeżeli miałbym porównać de Valnor do jakiejś literackiej postaci, to byłaby nią Lady Makbet. Bohaterka dynamiczna, podstępna, potrafiąca czarować urokiem osobistym i wykorzystywać słabości innych, do tego nieunikająca stosowania przemocy i przede wszystkim żądna władzy. Choćby w części fabularnej, gdy Thorgal traci pamięć, de Valnor ukazuje swoje najmroczniejsze cechy.
Harley Quinn
Pozostajemy przy charakterach kobiecych. Jeszcze jedna postać ze świata Gotham. Bezgranicznie zakochana w Jokerze drobnej postury antagonistka, która (co istotne) najpierw w 1992 roku pojawiła się w animowanym serialu, a dopiero jesienią 1993 dostała swoją szansę na kartach komiksu. Jest to dość rzadki przypadek, który na pewno warto podkreślić. I jednocześnie dowód na to, że w pewnym momencie obie strony zaczynały się uzupełniać – tj. komiks czerpał z serialu/filmu i proces adaptowania przestał być jednostronny.
Z wykształcenia, o czym pewnie wiele osób wie, Harley jest psychiatrą, ale zamiast rozwijać się w kierunku naukowym, postanowiła poświęcić swoje życie Jokerowi – notabene jednemu z jej pacjentów. Quinn pracowała bowiem w sławetnym szpitalu Arkham, o czym opowiada recenzowany przez nas komiks Harleen z linii wydawniczej DC Black Label. Cechuje ją charakterystyczny śmiech, niczego nie lubi robić na poważnie i nawet działalność przestępcza to okazja do pożartowania – można rzec, że idealnie się wpisuje w jokerowy świat o konkretnej specyfice.
Rola Quinn sprzed trzech lat z Legionu samobójców mogła trochę zmienić utożsamianie bohaterki z konkretnym kostiumem. Czerwona-niebieska kurtka narzucona na czerwono-białą koszulkę, do tego króciutkie shorty i także jako rozpoznawalna część wizerunku włosy splecione w dwie kitki – jedną pomalowaną na czerwono, drugą na niebiesko – cóż, na pewno nie jest to klasyczny wizerunek Harley. Przez lata partnerka Jokera kojarzyła się z czerwono-czarnym strojem oraz czapką z pomponami. W okolicach premiery Legionu samobójców twórcy filmu takie posunięcie tłumaczyli przekonaniem, że „do utworu Davida Ayera bardziej pasuje mroczny, uliczny wygląd”.
Z perspektywy czasu ogólne wrażenia po obejrzeniu chyba się nie zmieniły i powszechnie uważa się, że jak Legion samobójców to dzieło nieudane, tak postać Quinn stanowi jeden z (nielicznych) mocnych punktów tej produkcji. Można rzec, że Margot Robbie stała się symbolem i na pewno jako popkulturowa postać zyskała zdecydowanie więcej niż choćby Joker – po części może ze względu na dość oszczędny (po ostatecznym montażu) występ Leto.
Mangusta
W pierwszym tomie serii XIII pojawia się tylko na chwilę, zajmując dosłownie kilka kratek. Jego nagła obecność zszokowała protagonistę, a mnie jako czytelnika mocno zaintrygowała. Kolejne tomy sukcesywnie rozwijają portret tego tajemniczego mężczyzny. Gdy w 2008 roku rozpoczęto poboczną serię komiksów rozwijających życiorysy postaci drugoplanowych, nie bez przyczyny zaczęto od Mangusty.
To łysy, dobrze zbudowany przestępca, zawsze elegancko ubrany. Jest największym wrogiem Trzynastki i jednym z jego wielu demonów przeszłości. Pomimo że bezpośrednio zabija stosunkowo rzadko, to jest bezwzględny w działaniu i do mordów z zimną krwią wykorzystuje swoich podopiecznych. Dla Mangusty nie ma kompromisów, chce osiągnąć konkretny cel i (posłużę się utartym, może już nawet pretensjonalnym stwierdzeniem) pozbędzie się każdego, kto mu stanie na drodze. Jakkolwiek to zabrzmiało – taka jest prawda. Na tym polega siła tego szalonego gangstera.