Altered Carbon: uniwersum gryzących się trendów
Altered Carbon wymyka się sztywnym ramom gatunkowym
Czym jest fantastyka? W polskim języku poczyniono semantyczną zapadkę. Fantasy i science fiction to dwa odmienne gatunki literackie. Wrzucenie ich do jednego wora z przeróżnymi fantazmatami jest lekkim nadużyciem. Nadużyciem i spłaszczeniem popełnianym przez ciała wydawnicze na całej rozpiętości geograficznej Polski w czasach żelaznej kurtyny. Prozę Lema nazywa się w Polsce fantastyką, a więc gdy mówimy o fantazmatach na temat przyszłości.
Kiedy zatem mówimy o Altered Carbon, mamy do czynienia z fantastyką naukową czy, precyzyjniej i po anglosasku, z science fiction. Przynajmniej do tej pory ten podział był w miarę łatwy.
Podstawową zaletą uniwersum serialu jest egzotyka. Z pozoru wydawać się może klasyczną cyberpunkową dystopią, ale kolejne odcinki coraz bardziej rozwiewają tę fasadę. I, niestety, nieco koniunkturalnie rozmywają granice między dwoma wspomnianymi wyżej gatunkami. Mistycyzm i narracyjne rozwiązania z eposu gryzą się trochę z koncepcjami fantastyki naukowej.
Drugi sezon przywodzi jeszcze więcej skojarzeń z anglosaską szkołą storytellingu. Obok oczywistego motywu ze sztuczną inteligencją, a właściwie awatarem wzorowanym na Edgarze Allanie Poe, dostajemy jeszcze większy wgląd w bio(technologię?) obcych. Zaczynamy łączyć w kropki cel, do którego prowadzi cała ta oniryczna otoczka serii.
Ukazywanie poprzednich wcieleń objawiających się jak senne mary i szatkowanie podług nich narracji. Do tego klimatu mamy dodaną stylistykę anglosaskiej powieści detektywistycznej. Ponadto w drugim sezonie zaserwowano nam obcych, którzy są zdecydowanie bardziej fantasy niż science.
Tendencje powszechne w całym sci-fi
Cały Altered Carbon w drugim sezon staje się coraz mniej ‘science’. To tendencja, niestety, dosyć powszechna w dzisiejszym sci-fi. Lepienie magią dziur w narracji. Mało kto podejmuje się wyjaśnienia zjawisk na ekranie w stylu Gene’a Roddenberry’ego. Znacznie prościej jest wprowadzić skomplikowaną, obcą technologię, która jawi się widzom jak magia.
Science fiction nie jest fuzją fantasy z fikcją umiejscowioną w przyszłości, a przynajmniej trzeba mieć na uwadze, że takie podejście do niej nie wyczerpuje należycie jej naukowego potencjału i nie jest do końca zgodne z ramami jej definicji. Altered Carbon z drugiego sezonu zdaje się być właśnie tą mityczną, słowiańską definicją, która stawia znak równości między fantasy, a science fiction. Trochę to, trochę tamto.
Idąc tym tropem, obcy są jak faerie, a kiedy jeden z nich pojawia się w formie korporalnej, wygląda jak hybryda ćmy, gargulca i wróżki-zębuszki. Ok, może tak opisany został w skrypcie źródłowym – czyli powieści Richarda Morgana. Kompletnie nie widziałem tych drzewnych faerie skupionych na masie biologicznej w konarach mistycznych drzew jako twórców heksagonalnego pola siłowego wokół planety Harlana.
Wspomniano o innej rasie – wrogiej autochtonom. Przed nimi właśnie to pole siłowe ma chronić Świat Harlana. Jeżeli owa rasa pojawi się w przyszłych sezonach to może okaże się, że planeta Harlana była rezerwatem dla drzewnych faerie o aparycji wróżki-zębuszki i gargulca. Netflix na razie milczy w sprawie trzeciego sezonu, ale właśnie miała miejsce premiera Altered Carbon: Resleeved, anime umiejscowionego w uniwersum Modyfikowanego Węgla.
Tyle w temacie wad – chyba, że ktoś jest takim zgorzknialcem, że nie podoba mu się fakt, iż w gruncie rzeczy to anglosaska detektywistyczna historia z mocnym akcentem na wątek utraconej miłości. Takiego rodzaju miłości, w jaką angażowanie mężczyznom odradzał Oscar Wilde. Oczywiście ten sam człowiek pisał, że kobiet nie da się zrozumieć i produkował inne wykluczające się wzajemnie maksymy.
Także nie wszystkie anglosaskie elementy pasują do tej układanki, jaką jest Altered Carbon. Mamy tu do czynienia z prawdziwą miłością płynącą ze zrozumienia (pewnie inaczej zdefiniowałby ją Fromme). Czyli taką prawdopodobnie jaką niewielu z nas (najprawdopodobniej włącznie z Oscarem Wilde) miało okazję i będzie miało okazję przeżyć.
Czym jeszcze jest Altered Carbon?
Modyfikowany Węgiel w swoim pierwotnym założeniu zadaje bardzo gnostyckie czy manicheistyczne pytania. W duchu tych filozoficzno – mistycznych rozważań utrzymywana jest narracja pierwszego sezonu. Najbardziej ambitnym aspektem skryptu AC jest medytacja nad problematyką alienacji scyfryzowanej duszy. Zadawanie pytań o dualizm ciała i duszy.
Jakim piętnem jest pamiętać swoje pierwsze biologiczne ciało i żyć w kolejnym? Jaki rodzaj psychicznej męki przyjmuje perspektywa zmiany tzw. “powłoki”? Temat do tej pory wałkowany na tak głębokim poziomie jedynie przez jedno z najbardziej kanonicznych i najambitniejszych dzieł w obrębie gatunku cyberpunk w anime pt. Ghost in the Shell.
Cała rewolucja Quellcrist Falconer to połączenie wywodzącego się z gnostycyzmu manicheizmu i anarchizmu w wydaniu Bakunina (bombą i sztyletem). Bohaterka grana przez nietuzinkowo piękną Renée Elise Goldsberry zaczyna ruch Emisariuszy, który na wszystkich skolonizowanych przez ludzi planetach tworzy ogniska ruchu oporu przeciwko establishmentowi Matów. Matów, czyli Matuzalemów – wpływowych ludzi, którzy trzymają władzę od pokoleń, zmieniając przy tym ciała jak rękawiczki.
To zdehumanizowana przez setki lat przepowłokowań kasta, która życie zwykłych ludzi traktuje jak millenials parę sneakersów. Nazwać postawę tej grupy społecznej zblazowaną to dyplomatyczna figura erystyczna. Matowie są zdeprawowani i żyją w bańce mydlanej kosztem mas. Pomijając aspekty filozoficzne i duchowe, które kierują Emisariuszami, opinia wśród nich jest jednogłośna. Zmienianie powłok wypacza duszę. Zabija empatię, etykę i moralność. Z tego co pamiętam, Quellcrist mówi w drugim sezonie o tym, że śmierć jest darem. W opór manichejska wykładnia.
Pneuma, Soma, Sarx? Różne odcienie uniwersum Altered Carbon
Moja daleka znajoma stwierdziła po obejrzeniu kilku odcinków pierwszego sezonu Altered Carbon, że słabe, nic z tego nie rozumie, ale świetnie jej się oglądało klatę głównego bohatera. W serialu o dystopijnej przyszłości, w której elity i ludzie nadzwyczaj uprzywilejowani traktują ludzkie ciało jak bluzę z kapturem z Bangladeszu, ona zobaczyła tylko fajną klatówę i bary Joela Kinnamana. Damn, bingo. To jest właśnie to, co autor chciał przekazać swoją powieścią na początku. Nie jestem bez winy – przy oglądaniu obu sezonów nie byłem obojętny na urodę aktorek grających w serialu kluczowe role.
Jeżeli sex tak bardzo sells (co na rodzimym podwórku możemy przełożyć na sukces powieści Blanki Lipińskiej), to wizja przyszłości przedstawiona w AC jest cholernie prawdopodobna. To czasami mocno zatrważające, jak bardzo determinowani jesteśmy przez biologię. Jak bardzo powierzchownie oceniamy książki po okładce. Handel powłokami to najzwyczajniej kolejna gałąź gospodarki, która zaspokaja popyt generowany przez konsumentów. Ludzie goniący za prestiżem, luksusowymi dobrami prawdopodobnie i w przyszłości będą się dosłownie zabijać o to, by mieć coś czym mogą zaspokoić swoją próżność i zaimponować współplemieńcom.
Zważywszy na trafną analizę mechanizmów popytu i podaży w powieści Morgana, a także filozoficzne zniuansowanie, w jakie ją ubrał, pierwszy sezon AC był naprawdę mocno udany. Drugi jest w sumie ok, ale tak jak w przypadku pierwszego, na końcu zaczyna się marmelada dopinania wątków. Kolejny reżyser/scenarzysta stawia na sztampę kończenia opowieści na modłę spektakularności stylu superbohaterszczyzny Abramsa.
Co jednak można na takie podejście poradzić? Nie każdy ma takie świetne wyczucie pulsu w narracji przy końcowych fajerwerkach jak David Fincher przekładający na język kina powieść Chucka Palahniuka.