Historie pierwszych adaptacji gier i ich późniejszych serii
Społeczność gamerów zaciera już ręce na kolejną adaptację kultowej serii Mortal Kombat. Dodatkowo atakują nas też pogłoski i doniesienia o adaptacji Fallouta w formie serialu. To doskonała okazja, by przypomnieć sobie klasyczne próby przełożenia dynamiki gier komputerowych na język dużego ekranu.
Street Fighter
Czy aktorska adaptacja z 1994 była udana? Czy nie czuliście po obejrzeniu tego filmu przynajmniej lekkich ciarek zażenowania? Może nie, bo w tamtych czasach takie kino spod znaku “Mega Hit na Polsacie” było po prostu standardem.
Dzisiaj z perspektywy czasu wygląda to po prostu strasznie. Jak skrzyżowanie Gromu w Raju (to ten serial, w którym Hulk Hogan ścigał bandziorów czarną super-motorówką) z Power Rangers. Nawet te sceny walki są jakieś koślawe. Kopnięcia Sagata wyglądają jak kopnięcia typa, który przez trzy lata nie był na gymie. Widziałem sporo filmów z Van Dammem i ten jest jednym z najgorszych. Chyba najlepiej grają tu Ming Na i Raul Julia, wcielający się w postać demonicznego Generała Bisona, który może posturą nie był zbyt podobny do postaci z gry, ale pokazał w filmie jakąś charyzmę. Aktor nigdy nie grał w grę, ale wiedział, że jego dzieci ją lubią. Zmarł na raka, zanim film trafił do kin.
Street Fighter The Movie z 1994 przypomina momentami trochę felernego Batmana Schumachera, o którym pisaliśmy TUTAJ. Zwłaszcza w momentach kiedy pojawia się Blanka, ale też Balrog zachowuje się jak w jakiejś kiepskiej komedii kostiumowej.
Co zawiodło czy budżet pożarła gaża Van Damme’a i Kylie Minogue, bo wyraźnie widać, że brakowało tam dobrego scenarzysty, a metaplot z gry zamieniono na konflikt rodem z G.I. Joe. Joe’s to armia z Guille’em na czele, a miniony Bisona miały mundury zerżnięte ze szkarłatnych gwardzistów Cobry. Wisienką na torcie przypału było w tym filmie zrobienie z Chun-Li terenowej reporterki-korespondentki z USA.
Nie zraziło to jednak twórców i postanowili wydać zdigitalizowaną grę z filmowymi aktorami. Z tego co się orientuje jedynego digitalizowanego Street Fightera. Można to traktować jako swoisty punch w kierunku konkurencji tworzącej Mortal Kombat. Nie wiadomo czemu w grze pojawia się Akuma, którego z tego co pamiętam nie było w filmie (sic!)
Tego samego roku, a nawet nieco wcześniej, co cringe’owy film fabularny pojawia się Street Fighter 2 The Animated Movie. Chun-Li pracuje już dla wywiadu. Cammy dla MI6. Guille jest z Airborne. Ryu jest jak Caine w Opowieściach Kung Fu (szwęda się po świecie jak bitnik i walczy za hajs). Ken jest aktorem martial arts (swoją drogą kto od kogo zżynał, bo to ten sam meta archetyp co Johnny Cage). Balrog, Sagat i Vega są przybocznymi Bisona. Czyli wszystko zgodnie ze sztuką.
Dramaturgia jest fajna, sceny są klimatyczne i oddają to, co powinny oddawać w tej historii. Poza tym muzyka jest wybitna. I nie mam na myśli tylko tego, że Ken jest z Seattle i słucha grunge i stoner rocka. Same scenki mają fajne soundscape’y. Reminiscencje Ryu i Kena są okraszone świetnymi dźwiękowymi przeszkadzajami. Niestety mało kto dziś tak bardzo skupia się na dobrych dźwiękach towarzyszących. Zarówno w grach jak i filmie. Naprawdę to godne polecenia anime.
Pełnometraż okazał się być tak dobrym strzałem, że zrobiono z tymi samymi wersjami postaci kontynuację w formie animowanej serii. W 1995 ukazała się seria Street Fighter II V. Serial anime mający dwadzieścia dziewięć odcinków. Wszystko utrzymane w podobnym najntisowym tonie.
Anime nie byłoby jednak wystarczającym dowodem potwierdzającym ogólnoświatowy fenomen popularności gabinetu osobliwości z postaciami z SF gdyby Amerykanie nie zrobili serialu na swoją modłę. Czołówka to Kalka Kapitana Planety z G.I. Joe i MotoMyszami. Bez kitu – jak to oglądam po latach to mam wrażenie, że wszystkie amerykańskie kreskówki miały ten sam template zajawiającej czołówki. W ogóle zero przypału w tym, że Chun-Li swoim specjalem rozwala czołg w drobny mak. Enjoy!
W 1999 roku wychodzi pełnometraż Street Fighter Alpha: The Animation. Film skupia się na losach Ryu i Kena. Opowiada o Evil Ryu i o Akumie. Ta adaptacja anime ma fajny mroczny klimat. Postacie bohaterów nie są tak oporowo wizualnie przykoksane i wyrzeżbione, jak w starszej edycji anime Street Fighter 2.
Street Fighter Alpha: Generations z 2005 opowiada w całości o Ryu. Ken pojawia się tam z rzadka. Największą rolę w scenariuszu oprócz Ryu gra jego sensei i Akuma.
Kolejne anime powstało w 2009 roku. To kontynuacja fabularna, ale z coraz bardziej wypaloną formułą opierania wszystkiego na naszych dwóch czempionach znanych z gry. Reszta postaci ma w stosunku do naszych snołflejków niewielkie znaczenie. Robią za fabularne mosty. Pojawiają się też nowe postacie i są raczej kiepskie niż fajne. Generalnie był potencjał, ale jak to w naszych czasach bywa kolejna franczyza dostała gniota w imię dyrektywy, byleby coś wyszło. Pełnometraż nie dorasta do pięt anime z 1994 roku, ale z drugiej strony lepiej oddaje realia gry niż groteskowy bal przebierańców z Van Damme’m i Kylie Minogue.
W 2009 dostaliśmy empowermentową produkcję street superhero. Street Fighter: Legend of Chun-Li. Tym razem udało się przełożyć postacie ze SF bez przypału i tego cringe kwadratowego aktorstwa. Można odnieść wrażenie, że scenarzyści szybko zorientowali się w aktualnych trendach i postawili na nolanowski realizm. Poza tym aktorka grającą najsłynniejszą wojowniczkę Street Fighter zaimplementowała do tej postaci mnóstwo charyzmy i uroku. Zabawne, że kiedy przeczytałem tytuł, od razu spodziewałem się chały. Pozytywnie się zaskoczyłem.
W 2011 roku ktoś decyzyjny postanowił opowiedzieć tę samą historię od początku, zmieniając jedynie detale. Cammy znowu jest podwójnym agentem dla Bisona. Ciekawa, minimalistyczna forma dynamicznych sekwencji działa trochę jak motion nowela obrazkowa albo komiks. Aktorzy fajnie odtwarzają głosy postaci, ale to tylko forma. Treść przearanżowano w znikomy sposób. Trochę beka, że dziś SF ma w popkulturze tyle adaptacji tej samej historii z początku gry co Dracula Brama Stokera albo niektóre dzieła Szekspira. Czekam na teatralne adaptacje tej franczyzy. Tylko nie wiem już sam, czy to byłby cios w skostniały skansen kultury wysokiej, czy też jej idiokratyzacja.
Przyzwoity fabularny film Street Fighter: Assasin’s Fist opowiada znowu historię beniaminków serii – Kena i Ryu. Raz jeszcze dostajemy legendarne dojo, w którym ćwiczyli i ponownie poznajemy genezę Akumy, przedstawioną z nieco innej perspektywy. W ogóle fajny taki uliczny wojownik, gdzie żadnej sceny nie ma na ulicy. Tylko ładne krajobrazy ruralnej Japonii.
Na koniec serii Street Fightera zostawiam wam jeszcze dwie propozycje. Po przebrnięciu przez te wszystkie tytuły czuję się jak wtedy kiedy wpadałem na studiach do dziewczyny, a jej sąsiad słuchał non stop tego samego kawałka Metalikki na loopie. Ale są tacy, którzy i w ten sposób lubią spożywać popkulturę. Ja jednak poproszę już o miętowy opłateczek.
Mortal Kombat
Pierwsza fabularna adaptacja Mortal Kombat wypadła o niebo lepiej niż wspomniany na początku Street Fighter. Jedyną rzeczą, do której się można było mocno przyczepić to komputerowe efekty specjalne. Reptile w formie dziwnej jaszczurki prezentował się po prostu fatalnie, jakby ktoś w studiu przegrał zakład i trzeba było to dodać w finalnej wersji filmu. Z kolei Goro był fajny. Przypominał trochę postać z fabularnych Żółwi Ninja, więc jakoś nie emanował szczególnym przypałem, jak na standardy tamtych czasów.
Aktorzy zagrali przyzwoicie, a soundtrack był bardzo ok, dla niektórych stał się wręcz legendarny. To było jedno z moich pierwszych doświadczeń z tak mocnym kawałkiem elektronicznej muzyki tanecznej. Chyba nikt w tamtych czasach nie słyszał tak popularnego, a zarazem bezkompromisowego techenka, które puszczane jest po dziś dzień.
W tym samym roku (1995) wyszedł kuriozalny film animowany, w którym chyba sami twórcy nie byli zdecydowani, jak to ma wyglądać. Czasem mamy klasyczną, amerykańską kreskówkę, by zaraz dostać średnią, ale jak na tamte czasy dopuszczalną komputerową animację. Fabularnie to po prostu pierwsza część na wyspie Shang Tsunga. Choć mocno skupia się na historii pojedynków Goro, a także pojawiają się pobratymcy Baraki.
W 1997 roku pojawia się druga część produkcji pełnometrażowej fabularnego Mortal Kombat: Annihilation. W filmie wystąpił m.in. Brian Thompson, który grał wtedy w serialach najbardziej podłych villainów. Patrząc na niego, człowiek zawsze się zastanawiał, czy prywatnie ten typ mógłby być sympatycznym gościem. Niestety jego Shao Kahn nie urywa. Niestety wszystko staje się tu takim groteskowym karnawałem, jak w przypadku pierwszej fabularnej adaptacji Street Fighter. Ten film pomimo spoko muzyki przypomina po prostu mroczne Power Rangers.
W 1998 na ekrany TV trafia serial Mortal Kombat: Conquest. Złośliwi powiedzą, że trzeba było coś zrobić z tymi wszystkimi kostiumami po dwóch pełnometrażach. Seria skupiająca się na losach młodego Kung Lao. Serial ma w sobie ten vibe i pewną dozę mroku okraszoną dymem z dymiarki, co wszystkie dobre serialowe produkcje z nineties jak np. Kindred: The Embraced. Dziś może dla wielu z was jest to teledyskowy retro-cringe, najntisowe zagranie rodem z zachodniej odmiany teatru telewizji, ale trust me – kiedyś to było ubercool. Dziś zresztą też mi się podoba. Soundtrack jeszcze bardziej pogłębia ten mroczny kontrast od czasu filmów z tego settingu. Mniej wali po uszach, ale jednocześnie trzyma się obranej stylistyki – można życzyć wielu dzisiejszym produkcjom takiej konsekwencji względem marki w produkcji muzyki.
Fabularnie jest to bardzo fajna historia, która odbiega od głównej osi fabularnej znanej z gier. W nienachalny sposób wprowadza bohaterów serii, którzy dają kontrast postaci głównego bohatera. Kung Lao jest tu zwykłym chłopem w lnianej koszuli, który okazuje się godnym przeciwnikiem dla tych wszystkich nadnaturalnych świrków. Dosłownie czujemy wraz z Kung Lao, że jest bardzo niebezpiecznie i ile wysiłku wymaga od naszego protagonisty pozostanie przy życiu. Jak tu nie kochać tego underdoga w lnianej koszuli, który nie ma nawet swojego ostrego kapelusza na podorędziu, kiedy wszyscy wokoło dokoksani i ze sprzętem.
Choreografia walk jest zazwyczaj bardzo spoko. Zresztą to nigdy nie był zarzut do tych adaptacji MK. Moim zdaniem warto po to sięgnąć w oczekiwaniu na nowy film pełnometrażowy. Ogląda się tę pozycję równie dobrze, jak stare seriale pokroju Star Trek TNG.
W 2011 roku zadebiutowała seria Mortal Kombat: Legacy. Całkiem niezła, tak jak adaptacja o Chun-Li stawiająca na nolanowski realizm. Poza tym Jeri Ryan jako Sonya Blade? Jestem totalnie na tak. Szkoda tylko, że muzyka to radio friendly badziewie przeplatane kinowymi muzycznymi narracjami pokroju twórczości Hansa Zimmera. Przypomnijmy, że wraz z końcem lat dziewięćdziesiątych MTV ogłosiło koniec muzyki z jakąś wyraźną subkulturową afiliacją. Telewizja zaczęła wyświetlać seriale dla młodzieży i studentów o życiu na kampusie i szrot pokroju date my mom. Całą ciekawą muzykę i alternatywę zamknęła z britpopem na MTV 2 i marginalizowała coraz bardziej. W nowym milenium do głównego nurtu miały przechodzić tylko piosenki pokroju Friday Rebecci Black. Proto homonto filtrów rodzicielskich powstało w TV. Biali amerykanie w pasie biblijnym otwierali szampany, a czasem nawet podawali sobie ręce z pastorami dzielnic afroamerykańskich jak były prezydent Trump, który rekrutował swój konserwatywny elektorat. Także dostaliśmy wreszcie OST do Mortal Kombat, który można słuchać w naprawdę drogim sweterku i wełnianych skarpetach podczas wizyty w Aspen. Super!
W 2020 roku dostajemy kreskówkę, która przypomina artworkiem nieco nowego He-Mana. Mortal Kombat: The Scorpion’s Revenge. jak sama nazwa wskazuje Scorpion ma sporo rachunków do wyrównania. Tak dużo, że starczyło ich na osiemdziesiąt minut filmu. Rzecz raczej godna obejrzenia. Fani docenią – a to już coś w dzisiejszych czasach.
Super Mario Bros
W 2022 roku – jak widzicie w zwiastunie powyżej – czeka nas adaptacja przygód przemiłego człowieka pracy, który ugania się za fluorescencyjnymi grzybami. Warto sobie z tej okazji sprawdzić w wolnej chwili film z 1993 roku. Moim zdaniem całkiem bekowy, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Bracia gadają jak rodowici nowojorscy Włosi. Zachodzi przypuszczenie, że mają swoje ulubione miejsce z kanapkami z meatballsami na Bensonhurst.
Warto sprawdzić też anime, a jeżeli jesteście turbofanami i jeszcze wam mało to podam tu listę wszystkich pozycji z udziałem braci: Saturday Supercade z 1983, The Super Mario Bros. Super Show! z 1989, King Koopa’s Kool Kartons z 1989, The Adventure of Super Mario Bros z 1990, The Super Mario Challenge z 1990, The Super Mario World z 1991, Mario Ice Capades z 1989.
Wing Commander
Pamiętacie jak paskudnie obeszło się Hollywood z Markiem Hamillem po zakończeniu zdjęć do Star Wars? Koniec, końców dostał przynajmniej angaż do serii gier Wing Commander. Kto zna tę serię wie, że tam było bardzo filmowo i aktorzy naprawdę grali. Niestety angażu do filmowej adaptacji tej gry nie dostał. Dziś cieszy się, że może grać zrzędliwego nauczyciela fechtunku i sztuki wojennej w średnim fabularnie serialu o krzyżowcach. Celowo nie wspominałem o nowych GW, bo to była krótka piłka, a w Mandalorianie to było takie sobie CGI.
Możecie nas śledzić na Facebooku i Instagramie.