Latające miecze ze Smoczej Bramy – Skopano #6
3D w kinie – rewolucja, która się nie wydarzyła
Rok 2009 zapisał się w historii światowego kina jako rok „Avatara”. W grudniu tego roku film Camerona był w każdym kinie, na billboardach, w zestawach dziecięcych z fast foodów, w sklepach z zabawkami i ciuchami dla dzieciarni. Dwie rzeczy wydawały się wtedy pewne: że produkcja na stałe wpisuje się właśnie w kanon kultowych filmów science fiction, i że otwiera się nowa era, era kina 3D.
Wystarczyło kilka lat, by zrewidować obie tezy. Po dekadzie nie mówi już o tej produkcji prawie nikt poza reżyserem, który odgraża się, że właśnie przygotowuje nie jeden, a kilka sequeli. Także kino 3D dokonuje właśnie żywota, jako rewolucja, która ostatecznie się nie wydarzyła. Zniechęciły się do niego duże studia, nigdy nie udało się do niego przekonać twórców niezależnych, w efekcie odwrócili się od niego producenci telewizorów i dystrybutorzy kopii do kina domowego, a nie zainteresowali praktycznie w ogóle dostawcy VoD.
Dekadę temu hasło „3D” było jednak czymś nowym, świeżym i z potencjałem, niemal tak chwytliwym, jak VR w ostatnich latach. Oczywiście nie trzeba było długo czekać, by tematem zainteresowali się Chińczycy, którzy przyswajają pomysły Zachodu szybciej, niż zachodni konsumenci. Przedstawiciele Państwa Środka lubią jednak realizować cudze zamysły po swojemu, nie ma się więc co dziwić, że pierwszym chińskim filmem 3D jest film sztuk walki, i jest to jedna z najlepiej grających przestrzenią produkcji, z jakimi miałem do czynienia.
Film wuxia skazany na sukces?
„Latające miecze ze Smoczej Bramy” to film, który w przynajmniej w swoim kraju był skazany na sukces. Za scenariusz i reżyserię zabrał się Tsui Hark, a w jednej z głównych ról wystąpił Jet Li. Już sama ta para, której drogi na jakiś czas się wcześniej rozeszły, gwarantowała zainteresowanie – w końcu to temu reżyserowi i aktorowi zawdzięczamy „Dawno temu w Chinach” czy „Czarną maskę”. Ponadto film miał reprezentować podgatunek wuxia, czyli historyczne kino kostiumowe, w którym bohaterowie charakteryzują się nadludzkimi, spektakularnymi umiejętnościami, a zarówno Hark, jak i Li znani są z doświadczenia w podobnych produkcjach.
Hark zdecydował się ponadto zabrać za dość pewny temat, bo jego nowy film miał być luźną adaptacją jednego z jego wcześniejszych filmów, będącego ponadto remakiem chińskiego klasyka z lat sześćdziesiątych. Na dobitkę do ekipy ściągnięto Chucka Cominsky’ego, który miał przy tworzeniu efektów 3D podzielić się swoim doświadczeniem, którego nabrał u boku Camerona – między innymi przy „Avatarze”.
W efekcie w roku 2011 otrzymaliśmy film osobliwy, będący prawdopodobnie odpowiedzią na pytanie dlaczego kino 3D nie do końca polubiło się z wuxia. „Latające miecze…” to produkcja o licznych problemach, choć dzięki części z nich jest to produkcja tym bardziej interesująca.
Kiepskie podstawy Latających mieczy ze Smoczej Bramy
Podstawowym mankamentem jest scenariusz. Fabuła zaczyna się jako klasyczna opowieść historyczna wpisana w intrygę polityczną, po drodze przenosząc się do zajazdu na pustyni, gdzie rośnie napięcie prowadzące do grupowej, niemalże westernowej konfrontacji, a przez cały ten czas narasta wątek związany z legendarnym zaginionym miastem kryjącym skarb.
Film co jakiś czas zmienia kierunek, w którym zmierza. Trudno w nim nie tylko skoncentrować się na poszczególnych bohaterach, co nawet przejrzeć ich intencje. Być może zawinił tu fakt, że Hark przepisał na nowo własny scenariusz, który wcześniej przepisał z cudzego scenariusza, a niestety reżyser ten już od dawna za sobą ma swoje szczytowe momenty.
Takiego 3D nie uświadczycie w Avatarze
Oddzielną kwestią jest oprawa wizualna. „Latające miecze…” od samego początku robią wrażenie dwoma kwestiami. Już w pierwszym ujęciu, gdy kamera lotem ptaka sunie nad portem, przelatując pomiędzy masztami i olinowaniami statków, film zwraca uwagę intensywnością efektów 3D. To poziom, którego próżno szukać w większości amerykańskich produkcji. Nawet „Avatar” nie wywołał u mnie podobnego wrażenia.
Hark zrobił film, który nie miał być 'także 3D’. On 'po pierwsze miał być 3D’ – i to widać, bo wiele scen zrealizowano specjalnie w ten sposób, by grały efektami perspektywy i przestrzeni. Widać to także w walkach, w których bohaterowie stawiają na wykorzystanie broni białej, jako obiektami dosyć wdzięcznymi przy wykorzystaniu ich przestrzennie na ekranie. Wojownicy często posiłkują się bronią miotaną, dokoła nich wirują sznury czy łańcuchy, a kamera ustawia się często nie tak, by portretować starcie postaci, lecz by wzmocnić efekt miecza czy innego obiektu wymierzonego w ekran.
Czuć włożony w te efekty wysiłek, do czego przysłużyła się wyobraźnia reżysera, operatorów, zaangażowanie ekipy aktorów rzucających się przed kamerami bez przeciwnika, aż po zespół postprodukcyjny. Efektem są – powtórzę to – jedne z najlepszych efektów 3D na świecie, prawdopodobnie najlepsze, jakie widziałem, a nie należę do widzów bojkotujących czy unikających tych wersji filmów.
Kiedy 3D utrudnia oglądanie filmu
Jeden z największych plusów tego filmu (obok fantazyjnych i bajkowych choreografii walk) jest jednocześnie największym problemem tego dzieła. Filmy 3D ogląda się zupełnie inaczej niż te tradycyjne. W zwykłych filmach w sekwencjach akcji wzrok kieruje się zwykle na określony punkt czy sektor ekranu, na którym obserwuje się wymianę ciosów, krzyżujące się kończyny czy miecze, a biorąc pod uwagę rytm wymiany razów, często nie da się wyłowić dużo więcej.
Filmy przestrzenne – z samego swojego założenia – starają się oszołomić przestrzenią, a Hark nie czaruje tu widza tylko jednym wysuwającym się do przodu obiektem – często jest ich kilka. Dzięki temu autorom udaje się faktycznie budować immersję, elementy scenografii niemal dosłownie wynurzają się z telewizora, ale utrudnia to oglądanie. Już na bazowym poziomie śledzenia samej fabuły trudno skupić się na tych efektach i jednocześnie czytać napisy, które tłumaczą dialogi z chińskiego, a nawet gdy skupiałem się na samych napisach efekty odciągały od nich moją uwagę. Podobnie jest w trakcie walk, gdy dzieje się tak dużo i z ekranu wynurza się tyle obiektów, że śledzenie samej wymiany ciosów jest co najmniej utrudnione.
Latające miecze ze Smoczej Bramy – podsumowanie
Latające miecze ze Smoczej Bramy oczywiście swoje zarobiły. Chociaż sam Jet Li kosztował producentów jedną trzecią budżetu, to nakłady finansowe zwróciły się trzykrotnie. Film nie jest zbyt znany na Zachodzie, a szkoda, bo to dzieło wyjątkowe – w końcu to pierwszy film 3D z Państwa Środka.
To jeden z filmów, które miały dla światowej kinematografii otworzyć nową erę. Erę, która ostatecznie nie nadeszła.
Przemysław Pawełek – redaktor Polskiego Radia, dziennikarz, bloger, recenzent gier i komiksów, a także fascynat tychże od lat trzydziestu. Pierwszy film z Hong Kongu obejrzał tuż po tym, jak zaczął chodzić.
Dotychczas w cyklu Skopano omówione zostały następujące filmy: