Skopano #2: Fenomen Mortal Kombat
Skąd wziął się Mortal Kombat na ekranie? Kalendarium
Rok 1973 – na ekrany kin trafia Wejście Smoka, pierwsza tego formatu koprodukcja czerpiąca ze sztuk walki, w którą zaangażowani są Amerykanie. Celem filmu jest odnieść światowy sukces, i ta misja się udaje, a sam film przy okazji staje się wzorcowym modelem uniwersalnego filmu kopanego, przekuwającego możliwości akrobatów z Dalekiego Wschodu na obrazy przyswajalne dla zachodniego odbiorcy.
Rok 1992 – na automaty trafia pierwsza część Mortal Kombat, mordobicia jeden na jednego, porażającego w tamtych czasach realizmem digitalizowanej grafiki, zarejestrowanej z udziałem żywych aktorów, ale także intensywnością przemocy. Wirtualni kombatanci rozchlapywali krew, wyrywali sobie głowy, a wszystkie te wymiany ciosów rozgrywały się na turnieju przywodzącym na myśl Wejście Smoka. Gra trafiła wkrótce na komputery i konsole oraz doczekała się jeszcze brutalniejszej kontynuacji. Nie obeszło się też bez rozgłosu w tradycyjnych mediach, przypisujących grze odpowiedzialność za zdziczenie młodzieży.
Rok 1995 – ukazuje się trzecia część gry, a do kin trafia filmowa adaptacja wyreżyserowana przez Paula W.S. Andersona, wtedy jeszcze nie 'tego Andersona od gier’, a trzydziestolatka tuż po debiucie. Filmu nie docenili zanadto krytycy, ale świetnie przyjęli go fani. W efekcie do dziś wymieniany jest na czele list najlepszych kinowych adaptacji gier.
Niedługo potem seria gier w zetknięciu z trzecim wymiarem zaczęła gubić swoją tożsamość, a kontynuacja filmu okazała się być dla odmiany jedną z najgorszych adaptacji gier w historii. Fortuna bywa jednak zmienną – po latach nieudanych eksperymentów gry ze smoczej serii odnalazły się pośród bezlitosnej konkurencji. W maju tego roku ruszyła też w końcu produkcja kinowego rebootu. Jeśli wierzyć plotkom z minionego roku, Rayden jest 14-latkiem, Sonya Blade to ambitna pisarka, a głównym bohaterem zostanie niejaki Cole Turner, owdowiały bokser, wymyślony specjalnie na użytek scenariusza.
Co poszło nie tak, że sukcesu nie udało się powtórzyć?
A może inaczej. Co poszło tak dobrze te ćwierć wieku temu, że kinowy Mortal Kombat pozostaje wzorcowym przykładem tego, jak nie spartolić adaptacji gry? Zaważyło prawdopodobnie kilka czynników, które postaram się kolejno wymienić.
Po pierwsze, autorzy postawili na wierność materiałowi źródłowemu. Gry potraktowano z dostatecznym szacunkiem, by fani, którzy pójdą do kina, nie czuli się zagubieni. Ponownie mamy więc turniej na egzotycznej wysepce (widoki dostarczyła Tajlandia), na którą trafiają śmiałkowie, chcący udowodnić swój kunszt w wojowniczym fachu. Nie wszyscy mają jednak uczciwe zamiary, z organizatorami imprezy na czele. Wystarczyło spojrzeć na bohaterów, by wiedzieć, z którą z postaci mamy do czynienia: walczyli jak swoje growe odpowiedniki, mieli nawet podobne odzywki, specjalne ciosy czy finishery. W klimacie serii utrzymane były kolejne lokacje, intryga oraz cliffhanger w finale.
Ponadto Anderson obficie posiłkował się fabularnym schematem Wejścia Smoka, powtarzając jego kolejne sekwencje, od zarysowanego grubą kreską przedstawienia kombatantów, przez podróż, przybycie, powitalną ucztę z demonstracją czekających ich wyzwań oraz serię pojedynków, aż po obowiązkowe starcie protagonisty z organizatorem spędu w finale. To nie mogło się nie udać, i wyjątkowo dobrze grało jako adaptacja gry, która sama przecież z kultowego filmu czerpała pełnymi garściami.
Długa lista zalet pierwszego Mortala
To nie koniec! Kolejnym istotnym punktem są tu same starcia, dynamiczne, szybkie, z choreografią co chwilę odnoszącą się do gier. Z dzisiejszej perspektywy być może walki nie robią aż takiego wrażenia, bo Amerykanie przez ten czas sporo się nauczyli, podłapując patenty od kolegów z Hong Kongu, ale wtedy najzwyczajniej w świecie nie umieli w mordobicia. W Mortalu tymczasem udało się przedstawić walki agresywnie i z pazurem. Owszem, były one mocno pomontowane, ale montaż nie przeszkadzał w rejestrowaniu tego, co się właściwie dzieje, jak w wielu innych amerykańskich filmach akcji (jak choćby w marvelowskich produkcjach braci Russo).
Dodatkowej dynamiki walkom dodawała energetyczna ścieżka dźwiękowa, balansująca pomiędzy metalową chłostą a pulsującą muzyką elektroniczną. Po ten niby oczywisty, ale wcześniej nieznany patent filmowcy sięgają zresztą do dziś. Jego wykorzystanie obserwowaliśmy choćby w Spawnie, Bladzie czy Matriksie.
Mieliśmy więc szacunek do materiału źródłowego, prostotę i dobre sekwencje akcji – już to wystarczyło do odniesienia sukcesu na tle cherlawej konkurencji. Lista zalet pierwszej części serii jest jednak nieco dłuższa. Egzotyczne scenerie i dynamiczne walki już wspominałem, ale warto dodać, że solidną robotę zrobili też aktorzy.
Nikt tu na Oscara nie zapracował, ale nikt też nie próbował, bo Mortal Kombat to film świadom swojego miejsca w szeregu, pełen autodystansu, co chyba najlepiej widać po kreacji Christophera Lamberta w roli Raidena. Były Nieśmiertelny tym razem jest bogiem piorunów, przewodnikiem dla wojowników z jasnej strony mocy, a przy okazji ironicznym złośliwcem.
Pozostali aktorzy w większości przypadków po prostu solidnie wywiązali się ze stworzenia odpowiedników postaci z gier, choć na ich tle wyróżniali się Robin Shou w roli Liu Kanga (zaangażowany także w choreografię walk) czy demoniczny Cary-Hiroyuki Tagawa w roli Shang Tsunga, ikonicznego złola po wsze czasy. Zabrakło chyba tylko Van Damme’a, którego filmowcy chcieli ściągnąć do roli opartego na sylwetce aktora Johnny’ego Cage’a, ale Belg był już zaangażowany w produkcję aktorskiego Street Fightera. Ze stratą dla wszystkich: siebie, autorów Mortala i fanów kopanek.
Kontynuacja filmowego Mortal Kombat wszystko zrobiła na opak
To, co się w tym filmie udało, zupełne zaprzepaszczono w kontynuacji, gdzie walkom zabrakło pazura, a scenariusz urwał się ze smyczy i popędził w rejony zarezerwowane dla mydlanych oper. Nawet ścieżka dźwiękowa, której nie dało się wiele zarzucić, nie była w stanie temu filmowi pomóc.
Otrzymaliśmy też serial telewizyjny, animację, serial sieciowy, ale fani dalej czekali na nowy, znowu dobry film z symbolem smoka na plakacie. Pozostaje mieć nadzieję, że związane z rebootem rewelacje, które wymieniałem na początku tego tekstu, zwyczajnie się nie potwierdzą, bo zwiastują tylko katastrofę.
O scenarzyście i reżyserze projektu nie da się powiedzieć absolutnie nic, ale optymizmem napawa fakt, że produkcją zajmuje się James Wan, reżyser zaskakująco dobrego Aquamana. Cóż, pożyjemy – powalczymy. Na film jeszcze poczekamy, pozostaje umilić sobie czas grając w jedenastą odsłonę gry, pomiędzy pojedynkami trzymając kciuki, by scenariusz był jednak bliższy temu sprzed ćwierćwiecza niż drugiej części filmu.
Przemysław Pawełek – redaktor Polskiego Radia, dziennikarz, bloger, recenzent gier i komiksów, a także fascynat tychże od lat trzydziestu. Pierwszy film z Hong Kongu obejrzał tuż po tym, jak zaczął chodzić.
Dotychczas w cyklu Skopano omówione zostały następujące filmy: