Amerykańscy Bogowie – Zdmuchnięcie kurzu #1
Po co zdmuchiwać kurz z Amerykańskich Bogów?
Neil Gaiman to pisarz i scenarzysta komiksów o którym większość z Was pewnie słyszała za sprawą ekranizacji powieści pt. “Gwiezdny Pył”. Na pierwszy ogień serii “Zdmuchiwanie Kurzu” padło na “Amerykańskich Bogów” jego autorstwa. Okazji ku temu jest wiele. Po pierwsze, to świetna pozycja – w moim osobistym rankingu obok Sandmana to najfajniejsza rzecz jaką popełnił Gaiman. Powieść czyta się świetnie, ale w formie serialu wchodzi o wiele lepiej.
Kolejnym powodem zdmuchnięcia kurzu z serialu i powieści jest fakt, że włodarze stacji Starz dali już jakiś czas temu zielone światło dla trzeciego sezonu. Produkcja jest w toku, a popularność poprzednich sezonów serialowej adaptacji jest tutaj tylko jednym z wpływających na to czynników.
Czemu warto sięgnąć po serial i książkę Neila Gaimana?
Skrypt jest genialny i gra na przewrotnej nucie. Plot twisty gwarantują świetną zabawę, ale fabuła zawiera też sporo refleksji na temat tego czym jest wiara i jak różne formy mogą przybierać jej dogmaty.
Serialowa kreacja Wednesdaya/Odyna/Wotana w wykonaniu Iana McShena jest moim skromnym zdaniem godna nominacji do Oskara. Jeżeli po obejrzeniu nowego filmu Tarantino brakuje wam charakterystycznych dla niego postaci hustlerów-kabotynów, którzy są równie dobrzy w walce jak i w gębie, powinniście sięgnąć po tę pozycję. Ian McShen może być niektórym z was znany z serialu Deadwood, gdzie wcielił się w makiawelicznego Ala Swearangena.
Kolejnym atutem serialu jest kreacja obłąkanego króla Leprechaunów w wykonaniu Pablo Schreibera. Niektórzy z was mogą pamiętać go z roli strażnika więziennego o dźwięcznej ksywie ‘Pornstache’ w Orange is The New Black.
Wyśmienitej gry aktorskiej jest w serialu co nie miara. Anansie w wykonaniu Orlando Jonesa jest fenomenalny. Co ciekawe, można postawić tezę ciężką do obalenia, że Amerykańscy Bogowie dali zarówno Schreiberowi jak i Jones tak duże pole do popisu, iż wykreowane przez nich postacie to ich życiowe role (przynajmniej w dotychczasowym ich dorobku).
Świadczą o tym liczne rankingi, które plasują te kreacje jako peak ich kariery, nie wspominając o nagrodach (w przypadku Jonesa). Twórcy serialu wykrzesali z nich absolutne wyżyny sztuki aktorskiej. Zasługa przypada oczywiście po części archetypom stworzonym przez Gaimana, ale interpretacja twórców i wykonanie ich wizji przez aktorów robi ogromne wrażenie.
Dodatkową uwagę należy też poświęcić postaci Mr. Worlda, który jest głównym antagonistą starych bogów. Reprezentuje on potęgę globalizacji. W serialu wciela się w niego Crispin Glover. Możecie pamiętać go z różnych kasowych produkcji (m.in. Alice in the Wonderland). Ja pamiętam jego osobliwą twarz z krótkiej, ale genialnej sceny w Truposzu Jarmuscha. Grał tam smolarza – poetę zagadującego w pociągu głównego bohatera.
W Amerykańskich Bogach jego monolog nawiązujący do socjologicznego fenomenu War of The Worlds to jeden z najfajniejszych ornamentów tego serialu.
Różnica między tymi dobrymi a tymi złymi w fabule American Gods ma bardzo cienką linię. Wszystkie postacie (może oprócz głównego bohatera, który jest po prostu nieco zagubiony po wyjściu z pierdla lub zawsze taki trochę był) mają swoje agendy. Jedni mniej, drudzy bardziej ukryte. Nie mam na myśli tylko bogów, bo śmiertelnicy również je posiadają. Agendy bogów bywają często całkiem podobne do agend śmiertelników, ale są też równie często zgoła odmienne.
Wednesday jest postacią nietuzinkową. Sprytny bóg jest w amerykańskich realiach tak przebiegły, że aż niebezpiecznie blisko zbliża się do innego boga z nordyckiej mitologii – Lokiego. Amerykański sen zamienił sprytnego i mądrego boga wojowników w hustlera z prawdziwego zdarzenia. Gaiman sprytnie manipuluje mitem wielu kochanek i żon nordyckiego boga. Prowadzi to do przewrotnej narracji, która zakłada, że w czasach nowożytnych nordycki bóg spłodził potomka, który dla twardogłowych fanów nordyckiej mitologii byłby pewnie nieco frapujący. Chemia, która łączy go z głównych bohaterem jest niesamowita.
Serialowa wizja potęguje to wrażenie. Ich wspólna podróż ma tyle ukrytych den, że w połączeniu z rozbrajającą mimiką jednookiego McShena dostajemy świetny skrypt i humor z książki w formie jeszcze zabawniejszych scen podrasowanych tak dobrą grą aktorską jaką bardzo rzadko widzi się w serialach. Jest tak dobrze, że po obejrzeniu serialu nawet w pełnometrażowych produkcjach z o wiele większym budżetem brakuje tak solidnego aktorskiego rzemiosła.
Ten serial to szalone, soczyste, na wskroś amerykańskie kino drogi przeplatane mitologią z każdego zakątka świata, ponieważ USA to dom dla każdego przybysza. Bogowie przybyli wraz z pierwszymi swoimi wyznawcami, którzy szukali życia w Nowym Świecie. Fakt, że nie wspomniałem o innych bogach (prócz Odyna, Króla Faerie i Anansiego) nie sprawia, że ogląda się ich słabo. Każdy z nich (zarówno starych, jak i nowych) ma w sobie coś, co przyciąga uwagę, dodaje kontrastów i różnorakiej tonacji fabularnej. Gaiman literalnie żongluje kontekstami nowoczesnego świata jak i mitologii ginącej w pomrokach dziejów.
Ta niesamowita, nietuzinkowa historia z solidnym antropologicznym podkładem w wydaniu pop przełożona na język ruchomych obrazków staje się jeszcze lepiej przyswajalna niż w książkowej wersji. Serial jest tak rewelacyjny, że aż skipowałem całkiem niezłą czołówkę. Rzadko to robię, także możecie to odczytywać jako znak najgorętszej rekomendacji.
Serial dostępny jest w Polsce na platformie Amazon Prime Video. Jeśli nie macie do niej dostępu, a chcielibyście zapoznać się z najlepszymi dziełami amerykańskiej prozy w adaptacjach serialowych, polecić możemy wam chociażby Spisek przeciw Ameryce w HBO GO, adaptację powieści Philipa Rotha.