Gry naszego dzieciństwa
Niedawno pochyliliśmy się w naszej redakcji nad tematem wyboru sprzętu, jaki wykorzystujemy do pykania w gierki. Byliśmy ciekawi, która frakcja ma przewagę w naszych szeregach. Możecie się tego dowiedzieć TUTAJ. Tym razem cofamy się w czasie do lat, kiedy stawialiśmy pierwsze kroki w świecie gier, by sprawdzić, jakie tytuły miały na nas największy wpływ.
Radosław Dąbrowski
Na pewno wiele zawdzięczam grom przygodowym typu point-and-click, które już na wczesnym etapie zainteresowania produkcjami komputerowymi pokazały, że potrafią dostarczać nie tylko znakomitej rozrywki, lecz także rozwijać intelektualnie oraz kształcić wysoki poziom wrażliwości. Z jednej strony zawierały elementy zręcznościowe, spotykane w innych gatunkach, z drugiej oferowały mnogość zagadek logicznych oraz misji, które wymagały nierzadko porządnej umysłowego nagimnastykowania.
Rodziło się poczucie, że gra nie musi być mało wartościową formą spędzania wolnego czasu, ale dba też o progres młodego człowieka w zbliżonym stopniu, co książka, film czy muzyka. Ponadto takie tytuły jak Atlantis, Faust czy Broken Sword zachwycały swoją wizualną oraz audialną stroną. Myślę, że niejeden scenariusz z tego gatunku gier posłużyłby jako materiał na znakomitą ekranową adaptację.
Wiele godzin poświęciłem również na Age of Empires II: The Age of Kings oraz pierwszą część The Sims z dodatkami Randka czy Wakacje. Zajmująca była ta możliwość budowania, planowania, zarządzania i decydowania o codziennym życiu bohaterów. Poza tym to jedne z tego rodzaju gier, których nie można tak po prostu przejść. Nie ma wyznaczonego końca, do którego sukcesywnie zmierzamy jak w przypadku wspomnianych przygodówek.
W Age of Empires w sytuacji znużenia rozwijania jednej nacji, można było rozpocząć przygodę inną z zupełnie nowym pomysłem na to, jak zagospodarować środkami i wykorzystać teren mapy. Tak samo w The Sims opcji stworzenia nowej rodziny i zbudowania dla niej domu było tak wiele, że pod względem fabularnym przytoczone tytuły jawiły się jako wręcz nieśmiertelne, a na pewno bardzo, bardzo pojemne pod względem oferowanych możliwości.
Nie mógłbym nie wspomnieć także o grach piłkarskich. Obejrzenie meczu w telewizji inspirowało do tego, aby samemu wyjść na boisko i pokopać, a jeżeli nie było takiej możliwości, np. z przyczyn pogodowych, to taką rozrywkę, choć w innej formie, zapewniały właśnie gry. Najczęściej stawiałem na tryb kariery lub rozgrywek z możliwymi transferami. Kupowanie i sprzedawanie piłkarzy, ustalanie składu na dane spotkanie i rozwijanie zawodników to bez wątpienia najchętniej wybierana przeze mnie opcja z serii gier od EA Sports. Pierwszą częścią, w którą dane mi było zagrać, była FIFA 2000.
Grzegorz “Setuar” Ćwieluch
Jeżeli miałbym jednym tchem opowiedzieć o grach, które wywarły na mnie największy wpływ w dzieciństwie, wpłynęły na mój gust albo zasadniczo go ukształtowały i w jakimś stopniu też moje podejście do popkultury… to nie będzie łatwo. Po prostu dość sporo tytułów znalazłoby się na takiej liście. Coś musiałbym pominąć.
Na dłużej przyciągały i zostawały w pamięci gry, które miały gęsty, niejednoznaczny klimat i zasadzały się na mnie na wielu aspektach. Innymi słowy – atakowały moją świadomość wprost, ale też zawartością zapisaną między wierszami.
Były to z pewnością gry, które dały podwaliny pod zainteresowanie fantasy i raczej częściej dark fantasy. Doman: Grzechy Ardana, Golden Axe, Moonstone, Warhammer: Dark Omen, Myth: The Fallen Lords, Jurassic War, Warcraft 2, Diablo, The Elder Scrolls II: Daggerfall, Baldur’s Gate, Icewind Dale i Planescape Torment.
Dodatkowo spoza tej parafii typowego fantasy równie mocno wpłynęły na mnie pozycje takie jak Fallout 1 i 2, Silent Hill, Vampire: The Masquerade – Redemption i Krush, Kill ’n’ Destroy i Legacy of Kain: Soul Reaver. A w okresie późnej już młodości Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth, Vampire: The Masquerade – Bloodlines, Fallout: New Vegas i Star Wars: Knights of the Old Republic.
Paweł Mączewski
Zanim w rodzinnym domu pojawił się komputer (sporych rozmiarów pudło PC), na gry chodziło się do posiadających już ten niesamowity sprzęt kumpli. W ten sposób rozprawialiśmy się z zastępami nazistów w Wolfenstein 3D, zmieniając się przed ekranem, ilekroć strzały sługusów III Rzeszy okazały się celniejsze od naszych.
Wspólna gra nie tylko wzmagała poczucie team effortu, by pokonać wrogów, ale nie brakowało w tym też pozytywnej nutki konkurowania ze sobą, by przetrwać jak najdłużej w rozgrywce. Wiem, że to co teraz piszę, może wydawać się trywialne, ale chciałbym przypomnieć, że to były moje pierwsze co-op game’ingowe doświadczenia. Zabawne (gdyby ktoś popatrzył na to z boku) przesiadanie przed ekranem. Pomostem do domowego komputera była jeszcze matka rodzimych konsol — Pegasus. Z kilkuset zbliżonych do siebie gier moje młode serce skradła Contra, co oczywiście pokrywało się z ówczesną modą w zagranicznej kinematografii, oferującej nieskończone wersje filmowych wariantów emocjonalnie siermiężnych mięśniaków pokroju Rambo / Commando.
Później wreszcie pojawił się ten upragniony komputer, a wraz z nim zupełnie nowa jakość gier. W Warcraft 2 nie miałem litości dla ludzkich osad, w Baldur’s Gate odkrywałem tajemnice przeszłości mojej postaci. We wspomnianych wcześniej Fallout 1 i Fallout 2 przemierzałem niebezpieczne pustkowia, by widzieć, że żadna — nawet największa — tragedia nie zmieni ludzkiej natury i naszego dążenia do samozagłady. Natomiast pierwsze Simsy pokazały mi, że kiedy przeprowadzisz się do największego domu w całej grze, będziesz siedzieć w nim sam — nie mając czasu na nic i na nikogo, bo cały twój czas będzie pożerało dążenie do utrzymania status quo.
Każda z tych gier dawała mi nie tylko chwilową ucieczkę w eskapizm, ale gdzieś między wierszami przemycała niektóre prawdy o zwykłym, codziennym życiu, które nas otaczało; po części przyczyniając się też do tego, jaki jestem dzisiaj.